Выбрать главу

Teraz dymiły mi już uszy. Pomyślałam, że jeśli tak dalej pójdzie, to zacznę gwizdać jak czajnik. Czyż nie byłoby to stresujące?

Okay, zostawię mu wiadomość, postanowiłam. Miałam pióro, ale ani kawałka papieru, napisałam więc na serwetce: Zaraz wracam. Muszę zająć się NSS-em od Komandosa. Serwetkę oparłam o szklankę z drinkiem Joego i wyszłam z przyjęcia.

Pokonałam energicznym krokiem trzy przecznice i zatrzymałam się naprzeciwko domu Ruzicka, po drugiej stronie ulicy. Alphonse był u siebie, jak najbardziej realny, i oglądał telewizję. Widziałam go jak na dłoni przez okno w salonie. Nikt nigdy jeszcze nie oskarżył go o inteligencję. To samo można było powiedzieć o mnie, gdyż nie omieszkałam zabrać torebki, ale zostawiłam na przyjęciu sweter i komórkę. Teraz, stojąc bez ruchu, marzłam jak diabli. Nie ma sprawy, powiedziałam sobie. Wróć tam, weź swoje rzeczy i przyjdź tu.

Był to dobry pomysł, ale jak na złość Alphonse akurat wstał, podrapał się po brzuchu, podciągnął gacie i wyszedł z pokoju. Do diabła. Co teraz?

Znajdowałam się po drugiej stronie ulicy, przycupnięta

148 między dwoma samochodami. Miałam dobry widok na salon i fronton domu, ale nic więcej. Rozważałam właśnie to zagadnienie, kiedy usłyszałam, jak otwierają się tylne drzwi, a potem zamykają. Cholera. Wyszedł z mieszkania. Zaparkował pewnie w alejce za domem.

Przebiegłam ulicę i ukryłam się w cieniu przy bocznej ścianie. Widziałam zarys masywnej sylwetki Alphonse’a Ruzicka, zmierzającego w stronę alejki z torbą w ręku. Był oskarżony o włamanie i napad z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Liczył czterdzieści sześć lat i ważył dobrze ponad sto kilo, z czego większość mieściła się w bebechach. Miał maleńką główkę wielkości łebka od szpilki, a w niej proporcjonalnie duży mózg. Przeklęty Komandos. Gdzie on się, u diabła, podziewa?

Alphonse był już w połowie podwórza, kiedy zawołałam. Nie miałam broni. Nie miałam kajdanek. Nie miałam niczego, ale i tak zawołałam. Nic innego nie przyszło mi do głowy.

Stój! – krzyknęłam. – Agentka specjalna! Padnij na ziemię!

Alphonse nawet nie spojrzał za siebie. Rzucił się do ucieczki, przecinając pędem podwórze, zamiast kierować się w stronę alejki. Biegł, ile sił w nogach, przeszkadzał mu jednak tłusty tyłek i przepełniony piwem brzuch. W prawej dłoni kurczowo ściskał torbę. Psy szczekały, ganki rozbłyskiwały światłem, a na tyłach domów, wzdłuż całej ulicy, otwierały się gwałtownie drzwi.

Wezwać policję! – wołałam, ścigając Alphonse’a z wysoko uniesioną sukienką. – Pali się, pali się! Pomocy, pomocy!

Dotarliśmy do następnej przecznicy. Miałam go na wyciągnięcie ramion, kiedy odwrócił się i walnął mnie swoją torbą. Pękła, ale siła uderzenia zwaliła mnie z nóg. Leżałam na plecach, cała w jakichś cuchnących brudach. Alphonse wcale nie uciekał. Po prostu wynosił z domu matki śmieci.

Podniosłam się i ruszyłam za nim. Wybiegł na ulicę i pognał z powrotem w stronę domu. Wyprzedzał mnie o jakieś kilka kroków, gdy nagle wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i nakierował je na terenowego forda, który stał przy krawężniku. Usłyszałam pisk alarmu.

Stój! – wrzasnęłam. – Jesteś aresztowany! Stój, bo strzelam!

Było to głupie ostrzeżenie, ponieważ nie miałam broni. A nawet gdybym miała, to i tak bym jej nie użyła. Al-phonse spojrzał przez ramię, by zorientować się, czy mówię prawdę. To wystarczyło – stracił koordynację w tym swoim tłustym cielsku. Potknął się, a ja wpadłam na jego galaretowatą powłokę doczesną.

Oboje runęliśmy na chodnik, na którym starałam się za wszelką cenę pozostać. Alphonse usiłował wstać, ja zaś robiłam wszystko, by go utrzymać w parterze. Słyszałam w oddali zawodzenie syren i krzyki ludzi biegnących w naszą stronę. Myślałam tylko o tym, by przeciągnąć walkę do chwili, gdy nadejdzie pomoc. Klęczał, a ja kurczowo trzymałam w garści jego koszulę. Odpychał mnie jak uprzykrzonego robala.

Ty głupia cipo! – rzucił wściekle, podnosząc się z ziemi. – Nie masz żadnej broni.

Obrzucano mnie już w życiu różnymi epitetami. Ten akurat nie należał do moich ulubionych. Wczepiłam się w nogawki Alphonse’a i zbiłam go z nóg. Zdawało się, że zawisł na ułamek sekundy w powietrzu, po czym runął na chodnik z głośnym „łup”, które wstrząsnęło ziemią i osiągnęło 6,7 stopnia w skali Richtera.

Zabiję cię – wycedził, spocony i zdyszany, przygniatając mnie ciałem i chwytając za szyję. – Zaraz cię, kurwa, zabiję.

Szarpnęłam się pod nim gwałtownie i zatopiłam zęby w jego ramieniu.

Rany! – wrzasnął. – Niech to szlag! Co ty jesteś, pieprzony wampir?

Mogłabym przysiąc, że tarzaliśmy się tak po chodniku przez całe godziny, sczepieni ze sobą. On próbował mnie zabić, ja przywarłam do niego jak rzep do psiego ogona, niepomna na otoczenie i stan mojej sukienki. Bałam się, że jeśli go puszczę, to zatłucze mnie na śmierć. Byłam wykończona i pomyślałam, że to już koniec, gdy runął na mnie nagle strumień lodowatej wody.

Od razu przestaliśmy się mocować, a zaczęliśmy parskać.

Co jest? Co jest? – pytałam.

Zamrugałam i zobaczyłam wokół sporo ludzi. Byli między nimi Morelli i Komandos, dwóch policjantów w mundurach i kilku mieszkańców okolicznych domów. Plus pani Ruzick, która trzymała wielki pusty garnek.

Działa bez pudła – wyjaśniła. – Choć zwykle polewam koty. Tu jest za dużo kotów.

Komandos uśmiechnął się, patrząc na mnie z góry.

Dobra robota, Tygrysku.

Podniosłam się z ziemi i dokonałam inspekcji własnej osoby. Żadnych złamań. Ani dziur po kulach. Żadnych ran od noża. Zrujnowany makijaż. Mokre włosy i sukienka. A na niej coś, co przypominało zupę jarzynową.

Morelli i Komandos gapili się na moje piersi i przyglądali z uśmiechem zadowolenia mokrej sukience, która lepiła mi się do skóry.

No dobra, mam cycki – rzuciłam wściekle. – Weźcie sobie na wstrzymanie.

Morelli dał mi swoją marynarkę.

Co to za zupa jarzynowa na twojej sukience?

Uderzył mnie torbą na śmieci. Morelli i Komandos znów się uśmiechali.

Nic nie mówcie – ostrzegłam ich. – I jeśli zależy wam na życiu, przestańcie się tak uśmiechać.

No dobra, zjeżdżam stąd – oświadczył Komandos. -Muszę zabrać na przejażdżkę tego biedaka.

Przedstawienie skończone – zwrócił się do gapiów Morelli.

Była wśród nich Sandy Polan. Przyjrzała się z uwagą Joemu, zachichotała i odeszła.

O co chodzi? – zwrócił się do mnie Joe. Uniosłam dłonie do góry.

Wykombinuj.

Kiedy wsiedliśmy do jego pikapa, zamieniłam marynarkę na sweter.

A tak z ciekawości, jak długo stałeś i gapiłeś się na moje zapasy z Ruzicttiem?

Niezbyt długo. Minutę czy dwie.

A Komandos?

Tak samo.

Mogliście się włączyć i mi pomóc.

Próbowaliśmy, szczerze mówiąc. Ale byliście tak scze-pieni, że nie daliśmy rady. Zresztą szło ci całkiem nieźle.

Skąd wiedziałeś, gdzie jestem?

Rozmawiałem z Komandosem. Zadzwonił na twoją komórkę.

Popatrzyłam na sukienkę. Była najprawdopodobniej do wyrzucenia. Dobrze, że nie włożyłam tej małej czarnej.

Gdzie się podziewałeś? Poszłam do męskiej toalety i nie zastałam tam żywego ducha.

Frankie potrzebował świeżego powietrza – wyjaśnił Morelli. Zatrzymał się na światłach i zerknął na mnie. -Co cię opętało, żeby ścigać w taki sposób Alphonse’a? Byłaś nieuzbrojona.

Nie chodziło o polowanie na Ruzicka. Fakt, nie był to najmądrzejszy pomysł. Ale nie tak głupi jak łażenie po ulicy bez towarzystwa i spluwy, kiedy w pobliżu mógł czaić się Ramirez.