– Ma wolne. Może ja ci pomogę.
Pogrzebałam w torbie, znalazłam czek i podałam Allenowi.
– Co byś o tym powiedział? Obejrzał go z obu stron.
– To zwykły czek.
– Widzisz w nim coś szczególnego? Przyjrzał się dokładniej.
– Nic nie widzę. A o co chodzi?
– Nie wiem. Fred miał problemy z RGC. Zamierzał pokazać ten czek w ich biurze tego dnia, kiedy zniknął. Myślę, że nie chciał zabierać ze sobą oryginału, zostawił go więc w domu.
– Przykro mi, że nie mogę ci pomóc – powiedział Shempsky. – Jeśli zechcesz go zostawić, to popytam. Wiesz, jak to jest, czasem różne osoby potrafią dostrzegać różne rzeczy.
Schowałam czek z powrotem do torby.
– Chyba go zatrzymam. Coś mi się zdaje, że ginęli przez niego ludzie.
– Poważna sprawa – przyznał Shempsky.
Ruszyłam z powrotem do samochodu, czując się nieswojo. Nie bardzo wiedziałam dlaczego. W banku nie wydarzyło się nic, co mogłoby wzbudzić mój niepokój. Nikt nie stał i nie parkował przy porsche. Rozejrzałam się wokół. Ani śladu Mokrego. I Ramireza, o ile mogłam się zorientować. A jednak uczucie niepokoju nie opuszczało mnie. Było wywołane czymś, czego sobie nie uświadamiałam. Albo przez kogoś, kto mnie obserwował. Otworzyłam samochód i spojrzałam w stronę banku, jakbym wyczuła czyjąś obecność. Shempsky. Stał pod ścianą i palił papierosa, patrząc na mnie. Jezu, teraz dla odmiany Shempsky doprowadzał mnie do gęsiej skórki. Odetchnęłam. Wyobraźnia płatała mi figle. Facet po prostu wyszedł na dymka, do cholery.
Dziwił tylko ten nałóg. W przypadku Allena Shemp-sky'ego wydawał się wynaturzeniem osobowości. Shempsky był zawsze miłym facetem, który – odkąd pamiętam – nigdy nikogo nie obraził i absolutnie nie rzucał się w oczy. W szkole siedział zwykle w ostatniej ławce i nie kolegował się z nikim. Spokojny uśmiech, nawet cienia indywidu- alnej opinii, zawsze schludny i czysty. Przypominał kameleona, którego ubranie pasuje do ściany za plecami. Mimo że znałam Allena całe życie, byłabym w kropce, gdyby miała określić kolor jego włosów. Może kasztanowy. Co nie znaczy, by facet wydawał się antypatyczny. Był dość przystojnym mężczyzną o przeciętnym nosie, przeciętnych zębach i przeciętnych oczach. Przeciętnego wzrostu, przeciętnie zbudowany i, podejrzewam, o przeciętnej inteligencji, choć trudno było powiedzieć coś pewnego.
Ożenił się z Maureen Blum w miesiąc po ukończeniu college'u. Mieli dwoje małych dzieci i dom w Hamilton Township. Nigdy tamtędy nie przejeżdżałam, ale dałabym sobie rękę uciąć, że nie rzucał się w oczy. Może nie było to takie złe. Może lepiej w ogóle nie rzucać się w oczy. Założę się, że Maureen Blum Shempsky nie musiała się martwić o Ramireza.
Mokry już czekał, kiedy podjechałam pod dom. Siedział w swoim wozie, na parkingu, i wyglądał na wykończonego.
– Co to za porsche? – spytał, podchodząc do mnie.
– Pożyczka od Komandosa. I jeśli zainstalujesz w nim nadajnik, to nie będzie zadowolony.
– Wiesz, ile taki samochód kosztuje?
– Dużo?
– Może więcej, niż chciałabyś zapłacić – odparł.
– Mam nadzieję, że nie tym razem.
Wziął jedną torbę z zakupami i ruszył za mną na górę.
– Byłaś w banku, tak jak zamierzałaś?
– Tak. Rozmawiałam z Allenem Shempskym, ale nie dowiedziałam się nic nowego.
– O czym mówiliście?
– O pogodzie. Polityce. Służbie zdrowia. Oparłam torbę z zakupami o biodro i otworzyłam drzwi kluczem.
– Jezu, ale z ciebie numer. Nikomu nie ufasz, co?
– Nie ufam tylko tobie.
– Ja też bym mu nie ufał – odezwał się z sąsiedniego pokoju Briggs. – Wygląda, jakby miał chorobę weneryczną.
– Kto to jest? – zainteresował się Mokry.
– To Randy – wyjaśniłam.
– Chcesz zobaczyć, jak znika?
Popatrzyłam na Briggsa. Propozycja była kusząca.
– Innym razem – odparłam.
Mokry wyłożył zawartość swojej torby na blat szafki kuchennej.
– Masz dziwnych przyjaciół.
Małe piwo w porównaniu z moją rodziną.
– Zrobię ci lunch, ale musisz mi powiedzieć, dla kogo pracujesz i czemu interesujesz się Fredem – zaproponowałam.
– Nic z tego. Zresztą i tak zrobisz mi lunch.
Przygotowałam zupę pomidorową z puszki i tosty z serem. Tosty z serem dlatego, że miałam na nie ochotę. A zupę dlatego, że lubię mieć w zapasie pustą puszkę dla Reksa.
W połowie lunchu spojrzałam na Mokrego, a w uszach zabrzmiało mi echo słów Morellego. „Pracuję z dwoma facetami ze skarbówki, przy których wyglądam jak harce-rzyk". Usłyszałam chóry anielskie i doznałam olśnienia.
– Jasny gwint – powiedziałam. – Pracujesz z Morellim.
– Nie pracuję z nikim – wyjaśnił Mokry. – Działam w pojedynkę.
– Bzdura.
Morelli bywał już zaangażowany w moje sprawy i ukrywał to przede mną, ale po raz pierwszy kazał mnie szpiegować. Nigdy jeszcze nie zachował się tak wrednie.
Mokry westchnął i odsunął talerz.
– Czy to znaczy, że nie dostanę deseru? Podsunęłam mu jeden z moich batonów.
– Jestem przygnębiona.
– I co teraz?
– Morelli to szuja. Popatrzył na baton.
– Powiedziałem, że pracuję sam.
– Owszem. Powiedziałeś też, że jesteś bukmacherem. Podniósł wzrok.
– Nie możesz przysiąc, że nim nie jestem.
Zadzwonił telefon. Chwyciłam słuchawkę, zanim włączyła się sekretarka.
– Hej, cukiereczku – odezwał się Morelli. – Jaką chcesz pizzę?
– Nie chcę nic. Nie ma żadnej pizzy. Nie ma ciebie, mnie, nas, pizzy. I więcej tu nie dzwoń, ty cuchnący balasie psiego gówna, ty kupo ptasiego gnoju – odparłam i odłożyłam z trzaskiem słuchawkę.
Mokry nie posiadał się z radości.
– Niech zgadnę – powiedział. – To był Morelli.
– A ty… – wycelowałam w niego palec -…nie jesteś wcale lepszy.
– No to pędzę – oświadczył, wciąż chichocząc.
– Zawsze miałaś problemy z mężczyznami? – spytał Briggs. – Czy to nowa przypadłość?
O szóstej stałam w holu, czekając na Komandosa. Wyszłam właśnie spod prysznica, wyperfumowana, ze świeżo ułożonymi włosami. Zrobiłam się na bóstwo. „Mike's Place" to był bar dla miłośników sportu, często zaglądali tam biznesmeni. O szóstej wieczorem wypełniał się facetami w garniturach, którzy mieli ochotę popatrzeć w barowy telewizor z kanałem sportowym i wypić drinka przed powrotem do domu, więc i ja ubrałam się elegancko. Włożyłam swój superstanik, który sprawiał cuda, białą jedwabną bluzkę z rozpiętym guziczkiem akurat na wysokości zatrzasku magicznego stanika, wreszcie czarny jedwabny kostium ze spódniczką odpowiednio podciągniętą w pasie, by widać było kawałek nogi. Wałeczek tłuszczu w talii zakryłam szerokim paskiem z imitacji lamparciej skóry, a stopy w pończochach wepchnęłam w diabelnie prowokacyjne pantofle na dziesięciocentymetrowym obcasie.
Z windy wyczłapał pan Morganthal i mrugnął do mnie.
– Hej, laleczko! – rzucił na powitanie. – Może wybierzesz się na ostrą randkę?
Miał dziewięćdziesiąt dwa lata i mieszkał na trzecim piętrze, obok pani Delgado.
– Spóźnił się pan – odparłam. – Już zaplanowałam wieczór.
– I chwała Bogu. Pewnie byś mnie wykończyła – rzekł z ulgą pan Morganthal.
Komandos podjechał mercedesem i czekał pod drzwiami. Uszczypnęłam pana Morganthala w policzek i popłynęłam ku drzwiom, kołysząc biodrami i przesuwając językiem po wargach. Wśliznęłam się wężowym ruchem do mercedesa i skrzyżowałam nogi.
Komandos popatrzył na mnie i uśmiechnął się.
– Powiedziałem, że masz tylko przyciągnąć jego uwagę… a nie wszczynać zamieszki. Może powinnaś zapiąć jeden guzik więcej.