– Tak. I chcę, żeby sąd wydał mu zakaz zbliżania się do mnie i cofnął zwolnienie warunkowe.
– Już mu cofnął. Ramirez poderwał w nocy prostytutkę na Stark i niemal ją zamordował. Zmasakrował biedaczkę i wrzucił do kontenera na śmieci. Zdołała się jakoś z niego wydostać. Rano znalazły ją dwa dzieciaki.
– Wyjdzie z tego?
– Chyba tak. Wciąż z nią kiepsko, ale trzyma się twardo. Kiedy go widziałaś ostatnim razem?
– Jakieś pół godziny temu.
Opowiedziałam mu o jaguarze i incydencie z Perinem.
Widziałam, jak Morellim targa burza uczuć. Głównie frustracja. I gniew.
– Może się jednak do mnie przeniesiesz? – spytał. -Dopóki nie znajdą Ramireza.
Byłoby nam trochę ciasno z Terry.
– Raczej nie – odparłam.
– A gdybym się z tobą ożenił?
– Teraz chcesz się żenić? A jak już złapią Ramireza? Weźmiemy rozwód?
– W mojej rodzinie nie ma rozwodów. Babka Bella nigdy by się na to nie zgodziła. Trzeba umrzeć, żeby uwolnić się z małżeńskich więzów.
– Jezu, to ekstra.
I prawda. Rozumiem nastawienie Morellego do małżeństwa. Mężczyźni w tej rodzinie nigdy nie mieli specjalnych osiągnięć. Pili za dużo. Zdradzali żony. Bili dzieci. I ten żałosnjŁ stan trwał nieprzerwanie, dopóki śmierć ich nie rozłączyła. Na szczęście dla wielu żon Morellich śmierć nawiedzała ich mężów dość wcześnie. Ginęli w knajpianych bójkach, zabijali się, prowadząc samochody po pijanemu, i rozwalali sobie wątroby alkoholem.
– Pogadamy innym razem – oświadczyłam. – Lepiej się pośpiesz. I nie martw się, będę uważać. Zamykam drzwi i okna, z bronią też się nie rozstaję.
– Masz pozwolenie?
– Dostałam wczoraj.
– Nic mi o tym nie wiadomo – zauważył Morelli. Pochylił gjowę i pocałował mnie leciutko w usta. – Upewnij się, że jest naładowana.
Był w gruncie rzeczy miłym facetem. Mniej chlubne geny Morellich jakoś go ominęły. Odznaczał się atrakcyjnym wyglądem i urokiem, przy braku antypatycznych cech. Wątpliwości budziła tylko kwestia kobiet.
Uśmiechnęłam się i podziękowałam. Choć nie bardzo wiedziałam za co. Chyba za to, że przymknął oko na to pozwolenie. Albo że martwił się o moje bezpieczeństwo. W każdym razie zarówno uśmiech, jak i podziękowanie stanowiły wystarczającą zachętę dla Morellego. Przyciągnął mnie do siebie i znów pocałował, tym razem gorąco i na serio. Nie był to pocałunek, który się łatwo zapomina. Ani też taki, który chciałoby się szybko przerwać.
Kiedy oderwał usta od moich, nie wypuszczając mnie z objęć, na jego wargi powrócił szeroki uśmiech.
– Tak lepiej – uznał. – Zadzwonię, jak tylko będę mógł.
I tyle go widziałam.
Do diabła! Zamknęłam za nim drzwi i walnęłam się otwartą dłonią w czoło. Ale ze mnie idiotka. Pocałowałam Morellego, jakby nic innego się nie liczyło. Nie to chciałam dać mu do zrozumienia. A Terry? A Mokry? A Komandos? Mniejsza o niego, pomyślałam. Komandos nie stanowił w tym kontekście problemu. Stanowił odrębny problem.
Z łazienki wyjrzał Briggs.
– Można wyjść?
– Co tam robisz?
– Usłyszałem cię na korytarzu i nie chciałem przeszkadzać. Wyglądało na to, że wreszcie załapałaś kogoś z ikrą.
– Dzięki, ale nie miał jej znów tak dużo.
– Właśnie widzę.
O pierwszej jeszcze nie spałam. To przez ten pocałunek. Wciąż o nim myślałam. I o tym, co czułam, kiedy Morelli wziął mnie w ramiona. A potem zaczęłam się zastanawiać, jak bym się czuła, gdyby zdarł ze mnie ubranie i zaczął całować także w innych miejscach. A potem Morelli był w moich myślach już nagi. Następnie Morelli nagi i podniecony. Wreszcie Morelli, który wykorzystuje bezlitośnie fakt nagości i podniecenia. I dlatego nie mogłam spać. Znowu. O drugiej było niewiele lepiej. Przeklęty Morelli. Zwlokłam się z łóżka i poczłapałam boso do kuchni. Przetrząsnęłam szafki i lodówkę, nie mogłam jednak znaleźć niczego, co byłoby w stanie zaspokoić mój gjód. Chciałam oczywiście Morellego, ale skoro nie mogłam go mieć, to chciałam mieć baton. Mnóstwo batonów. Trzeba było o tym pomyśleć, jak pojechałam do sklepu.
Grand Union był otwarty przez całą dobę. Kuszący pomysł, choć niezbyt dobry. Na zewnątrz mógł się czaić Ramirez. Nawet za dnia, kiedy wokół kręcili się ludzie i świeciło słońce, nie byłam spokojna. Spacery po zmroku wydawały się idiotycznym ryzykiem.
Wróciłam do łóżka i zamiast myśleć o Morellim, zaczęłam myśleć o Ramirezie. Zastanawiałam się, czy gdzieś tam jest – na parkingu czy w którejś z bocznych uliczek. Znałam wszystkie wozy sąsiadów. Gdyby pojawił się jakiś nowy samochód, od razu bym to zauważyła.
Nie mogłam opanować ciekawości. I podniecenia wywołanego myślą o schwytaniu tego drania. Jeśli Ramirez jest na parkingu, mogłabym go zlokalizować. Wysunęłam się spod kołdry i podpełzłam do okna. Parking był nocą dobrze oświetlony. Ani odrobiny cienia, gdzie mógłby się kryć jakiś wóz. Chwyciłam za zasłonę i odsunęłam ją. Myślałam, że ujrzę w dole samochody, tymczasem zobaczyłam przed sobą czarne jak smoła oczy Ramireza. Stał na schodach pożarowych pod moim oknem z obleśnym uśmiechem, twarz tonęła w bursztynowym świetle, potężne ciało majaczyło groźnie na tle nocnego nieba. Ręce miał rozpostarte, a dłonie przyklejone do framugi okna.
Odskoczyłam z krzykiem i poczułam, jak ogarnia mnie paraliżujące przerażenie. Nie mogłam oddychać. Nie mogłam się poruszać. Nie mogłam myśleć.
– Stephanie – powiedział śpiewnie. Gruba szyba tłumiła jego głos. Roześmiał się cicho i znów wymówił moje imię, jakby zawodząc: – Stephanie.
Odwróciłam się na pięcie i wypadłam z pokoju, prosto do kuchni, gdzie chwyciłam torbę i zaczęłam rozpaczliwie szukać broni. Znalazłam ją i popędziłam z powrotem do sypialni, ale Ramireza już nie było. Moje okno nadal było zamknięte i zabezpieczone, zasłony do połowy odsunięte. Schody pożarowe świeciły pustką. Na parkingu też nie było śladu intruza. Ani obcego wozu. Przez chwilę sądziłam, że wszystko mi się przywidziało. I wtedy dostrzegłam kartkę papieru przyklejoną do szyby od zewnętrznej strony. Była zapisana odręcznie dużymi literami.
BÓG CZEKA. NIEBAWEM NADEJDZIE CZAS, KIEDY GO UJRZYSZ.
Pobiegłam z powrotem do kuchni, żeby zadzwonić na policję. Dłoń mi drżała, nie mogłam trafić palcami w klawisze. Odetchnęłam głęboko, by się uspokoić, i spróbowałam ponownie. Jeszcze jeden oddech i po chwili opowiadałam oficerowi dyżurnemu o Ramirezie. Odłożyłam słuchawkę i wystukałam numer Morellego, ale przerwałam połączenie. Bałam się, że usłyszę Terry. Głupia myśl, powiedziałam sobie. Tylko go wtedy podwiozła. Nie dopatruj się w tym niczego więcej. Jakoś da się to w końcu wytłumaczyć. I nawet jeśli Joe nie mógł uchodzić za wzór narzeczonego, to nadal był cholernie dobrym gliną.
Wykręciłam ponownie jego numer i telefon u Morellego zadzwonił siedem razy. W końcu włączyła się automatyczna sekretarka. Morellego nie było w domu. Morelli pracował. Dziewięćdziesiąt procent pewności, dziesięć wątpliwości. To właśnie te dziesięć procent powstrzymało mnie przed próbą połączenia się z jego komórką czy pagerem.
Nagle uświadomiłam sobie, że obok mnie stoi Briggs.
– Nigdy jeszcze nie widziałem, by ktoś był tak przerażony – zauważył, ale bez zwykłego sarkazmu w głosie. -Nie słyszałaś ani słowa z tego, co do ciebie mówiłem.
– Na moich schodach pożarowych był mężczyzna.
– Ramirez.
– Tak. Wiesz, kto to jest?
– Bokser.
– Ktoś więcej. To straszny człowiek.
– Zaparzymy herbaty – zaproponował Briggs. – Nie wyglądasz za dobrze.
Przyniosłam sobie do salonu poduszkę i kołdrę i usiadłam na kanapie z Briggsem. Zapaliłam światła w całym mieszkanki, a broń położyłam na stoliku do kawy, w zasięgu ręki. Przesiedziałam tak do rana, zapadając od czasu do czasu w drzemkę. Kiedy słońce stało wysoko, wróciłam do łóżka i spałam aż do jedenastej, kiedy zbudził mnie telefon.