Wróciłam do łóżka i zamiast myśleć o Morellim, zaczęłam myśleć o Ramirezie. Zastanawiałam się, czy gdzieś tam jest – na parkingu czy w którejś z bocznych uliczek. Znałam wszystkie wozy sąsiadów. Gdyby pojawił się jakiś nowy samochód, od razu bym to zauważyła.
Nie mogłam opanować ciekawości. I podniecenia wywołanego myślą o schwytaniu tego drania. Jeśli Ramirez jest na parkingu, mogłabym go zlokalizować. Wysunęłam się spod kołdry i podpełzłam do okna. Parking był nocą dobrze oświetlony. Ani odrobiny cienia, gdzie mógłby się kryć jakiś wóz. Chwyciłam za zasłonę i odsunęłam ją. Myślałam, że ujrzę w dole samochody, tymczasem zobaczyłam przed sobą czarne jak smoła oczy Ramireza. Stał na schodach pożarowych pod moim oknem z obleśnym uśmiechem, twarz tonęła w bursztynowym świetle, potężne ciało majaczyło groźnie na tle nocnego nieba. Ręce miał rozpostarte, a dłonie przyklejone do framugi okna.
Odskoczyłam z krzykiem i poczułam, jak ogarnia mnie paraliżujące przerażenie. Nie mogłam oddychać. Nie mogłam się poruszać. Nie mogłam myśleć.
– Stephanie – powiedział śpiewnie. Gruba szyba tłumiła jego głos. Roześmiał się cicho i znów wymówił moje imię, jakby zawodząc: – Stephanie.
Odwróciłam się na pięcie i wypadłam z pokoju, prosto do kuchni, gdzie chwyciłam torbę i zaczęłam rozpaczliwie szukać broni. Znalazłam ją i popędziłam z powrotem do sypialni, ale Ramireza już nie było. Moje okno nadal było zamknięte i zabezpieczone, zasłony do połowy odsunięte. Schody pożarowe świeciły pustką. Na parkingu też nie było śladu intruza. Ani obcego wozu. Przez chwilę sądziłam, że wszystko mi się przywidziało. I wtedy dostrzegłam kartkę papieru przyklejoną do szyby od zewnętrznej strony. Była zapisana odręcznie dużymi literami.
BÓG CZEKA. NIEBAWEM NADEJDZIE CZAS, KIEDY GO UJRZYSZ.
Pobiegłam z powrotem do kuchni, żeby zadzwonić na policję. Dłoń mi drżała, nie mogłam trafić palcami w klawisze. Odetchnęłam głęboko, by się uspokoić, i spróbowałam ponownie. Jeszcze jeden oddech i po chwili opowiadałam oficerowi dyżurnemu o Ramirezie. Odłożyłam słuchawkę i wystukałam numer Morellego, ale przerwałam połączenie. Bałam się, że usłyszę Terry. Głupia myśl, powiedziałam sobie. Tylko go wtedy podwiozła. Nie dopatruj się w tym niczego więcej. Jakoś da się to w końcu wytłumaczyć. I nawet jeśli Joe nie mógł uchodzić za wzór narzeczonego, to nadal był cholernie dobrym gliną.
Wykręciłam ponownie jego numer i telefon u Morellego zadzwonił siedem razy. W końcu włączyła się automatyczna sekretarka. Morellego nie było w domu. Morelli pracował. Dziewięćdziesiąt procent pewności, dziesięć wątpliwości. To właśnie te dziesięć procent powstrzymało mnie przed próbą połączenia się z jego komórką czy pagerem.
Nagle uświadomiłam sobie, że obok mnie stoi Briggs.
– Nigdy jeszcze nie widziałem, by ktoś był tak przerażony – zauważył, ale bez zwykłego sarkazmu w głosie. -Nie słyszałaś ani słowa z tego, co do ciebie mówiłem.
– Na moich schodach pożarowych był mężczyzna.
– Ramirez.
– Tak. Wiesz, kto to jest?
– Bokser.
– Ktoś więcej. To straszny człowiek.
– Zaparzymy herbaty – zaproponował Briggs. – Nie wyglądasz za dobrze.
Przyniosłam sobie do salonu poduszkę i kołdrę i usiadłam na kanapie z Briggsem. Zapaliłam światła w całym mieszkanki, a broń położyłam na stoliku do kawy, w zasięgu ręki. Przesiedziałam tak do rana, zapadając od czasu do czasu w drzemkę. Kiedy słońce stało wysoko, wróciłam do łóżka i spałam aż do jedenastej, kiedy zbudził mnie telefon.
Dzwoniła Margaret Burger.
– Znalazłam czek – powiedziała. – Zaplątał się w którejś szufladzie. Jest z tego okresu, kiedy Soi kłócił się z kablówką. Wiem, że pan Mokry chciał go obejrzeć, ale nie mam pojęcia, jak się z nim skontaktować.
– Mogę go przekazać – zaproponowałam. – Mam kilka spraw do załatwienia, więc wpadnę przy okazji.
– Będę w domu cały dzień – poinformowała mnie Margaret.
Nie bardzo wiedziałam, co mogłabym zrobić z tym czekiem, ale nie zawadziło rzucić nań okiem. Zaparzyłam świeżej kawy i wypiłam szklankę soku pomarańczowego. Potem wzięłam szybki prysznic, ubrałam się tradycyjnie, w lewisy i T-shirt z długimi rękawami, wypiłam kawę, zjadłam kawałek placka kukurydzianego i zadzwoniłam do Morellego. Wciąż nie odpowiadał, ale tym razem zostawiłam mu wiadomość. Prosiłam, by dał mi znać na pager, gdy tylko złapią Ramireza.
Wyjęłam z torby pojemnik z pieprzem i zaczepiłam przy pasku spodni.
Briggs siedział w kuchni, kiedy zbierałam się do wyjścia.
– Uważaj na siebie – powiedział.
Poczułam skurcz w żołądku, kiedy wchodziłam do windy, i drugi raz, kiedy znalazłam się na parkingu. Zbliżyłam się szybko do porsche, a potem przez całą drogę zerkałam w lusterko wsteczne.
Uświadomiłam sobie nagle, że nie wypatruję już na każdym rogu wuja Freda. Tak się jakoś stało, że jego poszukiwania zamieniły się w tajemnicę worka ze zwłokami kobiety, martwych urzędników i nieuczynnej firmy śmieciarskiej. Powiedziałam sobie, że nie ma się czym przejmować. I tak wszystko łączyło się zagadkowo ze zniknięciem Freda. Nie byłam jednak o tym do końca przekonana. Niewykluczone, że Fred dał mimo wszystko nogę do Kalifornii. Ja traciłam czas, a Mokry śmiał się w kułak. Może był rzeczywiście gliniarzem w przebraniu, a ja uwikłałam się w najbardziej bzdurny pościg za cieniem.
Zapukałam tylko raz, Margaret od razu otworzyła drzwi. Miała już przygotowany czek. Obejrzałam go, ale nie dostrzegłam niczego niezwykłego.
– Proszę go wziąć – powiedziała. – Mnie nie jest potrzebny. Może ten miły pan Mokry też zechce rzucić na niego okiem.
Schowałam papier do torby i podziękowałam Margaret. Wciąż nie mogłam się otrząsnąć po spotkaniu z Ra-mirezem, pojechałam więc do biura, żeby sprawdzić, czy Lula zechce mi towarzyszyć przez resztę dnia w charakterze ochroniarza.
– Bo ja wiem – oświadczyła. – Nie jesteś w zmowie z tym gościem o ksywie Mokry? Facet ma wypaczone poczucie humoru.
Powiedziałam jej, że weźmiemy mój wóz. Nie ma się czym martwić.
– No dobra – zgodziła się Lula. – Mogłabym włożyć dla niepoznaki kapelusz, to nikt mnie nie rozpozna.
– Nie trzeba – poinformowałam ją. – Mam nowy samochód.
Connie podniosła wzrok znad ekranu komputera, wyraźnie ożywiona.
– Jaki?
– Czarny.
– To lepsze niż mdłoniebieski – zauważyła Lula. – Co to jest? Jeszcze jeden mały dżip?
– Nie. To nie dżip.
Obie spojrzały na mnie wyczekująco.
– No? – ponaglała mnie Lula.
– To… porsche.
– Że co?
– Porsche.
Obie rzuciły się do drzwi.
– Niech mnie szlag, jeśli to nie porsche – zaklęła Lula. – Co ty, bank obrobiłaś?
– To wóz firmowy.
Lula i Connie znów zaczęły patrzeć na mnie wyczekująco, a każdej z nich brwi przesunęły się na sam czubek głowy.
– No, wiecie, że pracuję z Komandosem… Lula zaglądała do wnętrza wozu.
– To taka robota, jak wtedy, gdy ten gość wysadził się przy twojej pomocy w powietrze? Albo jak zgubiłaś szejka? Zaraz, zaraz. – Uderzyła się w czoło. – Chcesz nam powiedzieć, że Komandos dał ci wóz, bo z nim pracujesz?
Odchrząknęłam i starłam rąbkiem koszuli odcisk kciuka z tylnego błotnika.
Lula i Connie zaczęły się uśmiechać.
– Cholera. – Lula stuknęła mnie w ramię. – Idziesz na całego, dziewczyno.
– To nie ten rodzaj pracy – powiedziałam. Lula uśmiechnęła się od ucha do ucha.
– Nic nie mówiłam o żadnej pracy. Słuchaj, Connie, czy ja coś mówiłam o jakiejś pracy?
– Wiem, o czym myślicie – zapewniłam. Do dyskusji włączyła się Connie.
– Zastanówmy się… Najpierw jest seks oralny. Potem seks regularny. A potem jest…
– Coraz cieplej – podjudzała ją Lula.
– Wszyscy, którzy pracują dla Komandosa, jeżdżą czarnymi wozami – broniłam się rozpaczliwie.
– Daje im terenówki – przerwała mi Lula. – Nie daje im porsche boxterów. Zagryzłam wargę.
– Uważacie, że czegoś ode mnie chce?
– Komandos nie daje nic za darmo – poinformowała Lula. – Prędzej czy później dostaje swoje. I chcesz nam wmówić, że nie wiesz, co to jest?
– Miałam tylko nadzieję, że wziął mnie do zespołu swoich chłopaków, a wóz jest potrzebny do roboty.
– Widziałam, jak na ciebie patrzy – nie ustępowała Lula. – I wiem, że na chłopaków tak nie patrzy. Trzeba cię chyba oświecić. Mnie by to nie przeszkadzało, tak szczerze mówiąc. Gdybym mogła położyć dłonie na ciele tego mężczyzny, to sama kupiłabym mu porsche.