Przez kilka minut nic nie mówiliśmy. Garret przerwał milczenie:
– Cieszę się, że jesteś z nami. Znaczy się, że zamieszkasz tu przez jakiś czas.
Uścisnąłem jego ramię. – Ja też.
21
Matka Julii miała dom typowy dla wyspy Martha’s Vineyard: duży, przerobiony ze stodoły, stojący na porośniętym bujną roślinnością wzgórzu niedaleko od morza. Podniszczony domek gościnny, w którym zamieszkałem, przeniesiono tu z Edgartown na przełomie stuleci. Wszędzie dookoła widać było krzaki dzikich jeżyn i agrestu, a w powietrzu unosił się zapach gęsto rosnącej słodkiej papryki.
Przez pierwsze kilka tygodni czułem się tu jak w raju. Nie dość, że Billy i Garret przychodzili do mnie po rady w sprawach sportu, przyszłej kariery i kłopotów sercowych, pozwalając mi odgrywać rolę dobrego tatusia, to na dodatek Julia cudowniej niż kiedykolwiek okazywała, że potrzebuje mojej opieki, i dostarczała mi niezwykle zmysłowych przeżyć. Zdarzało się, że wieczorami płakała w moich ramionach na wspomnienie okrucieństw Darwina, mówiąc mi, że tylko ja potrafię ją uspokoić. Łzy mieszały się u niej z przedziwną czułością i ciepła wilgoć tego eliksiru przenikała mnie na wskroś. W jednej chwili szeptała, że się boi, a w następnej pragnęła mieć mnie w sobie. Kochaliśmy się z taką intensywnością, że zacierała się granica między moją a jej rozkoszą i w równej mierze doznawałem obu. Stapiałem się z nią.
Te dni były dla mnie jak narkotyk, który pragnąłem brać do końca życia. Lecz w niedzielę 21 lipca, w niespełna trzy tygodnie po aresztowaniu Darwina Bishopa, odurzenie minęło i wszystko zaczęło się walić.
To był mój najmilszy dzień na Vineyard. Julia, jej matka Candace, chłopcy i ja zjedliśmy późne, smaczne śniadanie, po czym Julia poszła czytać na werandę, a ja z Garretem i Billym graliśmy w piłkę w wodzie, unoszeni przez chłodne fale jakby stworzone do surfowania na brzuchu. Pod wieczór Julia powiedziała, że czuje się już lepiej i ma ochotę wybrać się na pierwszą prawdziwą wycieczkę. Zaproponowała przechadzkę o zachodzie słońca klifem przy Gay Head. Zgodziłem się i pojechaliśmy tam samochodem.
Stupięćdziesięciostopowe urwisko błyszczało w ostatnich promieniach słońca jak rozżarzone wnętrze ziemi. Fale odpływu rytmicznie omywały aksamitny piasek w dole, pozostawiając po sobie połyskującą w słońcu warstewkę wody.
Szliśmy skrajem klifu. Julia trzymała mnie obiema rękami za ramię.
– Po raz pierwszy w życiu czuję się bezpieczna – powiedziała. Zatrzymałem się, odwróciłem do niej i pocałowałem ją w czoło. Jej szmaragdowe oczy dosłownie zalśniły.
– Ja też.
– Naprawdę?
Kiwnąłem głową.
– Ufasz mi? – spytała.
– Oczywiście, że tak.
– Więc zamknij oczy – powiedziała z figlarnym uśmiechem.
Zerknąłem na oddalone o trzy stopy urwisko.
– Jeśli ci się znudziłem, to po prostu powiedz.
Zaśmiała się jak mała dziewczynka.
– Powiedziałeś, że mi ufasz. – Pocałowała mnie, tuląc się mocno, i wsunęła mi język głęboko do ust. Położyła dłoń na moim kroczu i pociągnęła mnie o stopę bliżej urwiska. Jeszcze dwa kroki i stałbym się paralotniarzem bez paralotni. – No, zamknij oczy – powiedziała, masując mnie. – Będzie zabawnie, obiecuję ci.
Wziąłem głęboki oddech i przymknąłem oczy, aż Julia stała się tylko cieniem. Mimowolnie ugiąłem jedno kolano, aby stanąć pewniej. Namiętność i strach sprawiły, że poczułem uścisk w sercu. Po piersiach i brzuchu ściekały mi kropelki potu. Czułem, jak zbierają się w pępku, a potem spływają niżej.
Gorący język Julii przesunął się na moją szyję, a potem do ucha.
– Nie otwieraj oczu – szepnęła i odeszła.
Stałem tak przez kilka sekund pogrążony jakby w transie, nasłuchując swojego oddechu i patrząc, jak Julia oddala się ode mnie o kilka stóp.
– Nie oszukuj – upomniała mnie. Obróciła się i pobiegła.
Po chwili jej sylwetka roztopiła się w słonecznym blasku. Upłynęło piętnaście-dwadzieścia sekund. Słyszałem jedynie szum wiatru i szelest traw.
– W porządku! – zawołała Julia z oddali. – Szukaj mnie!
Otworzyłem oczy i rozejrzałem się dookoła. Kolory trawy, oceanu, nieba i klifu wydawały się jeszcze bardziej jaskrawe niż poprzednio. Słońce wyglądało jak pomarańczowoczerwona piłka plażowa wisząca nad horyzontem.
Julii nigdzie nie było widać.
– Gdzie jesteś?! – zawołałem.
Brak odpowiedzi.
Przede mną rozciągał się pagórkowaty teren. Julia mogła leżeć gdzieś wśród falujących traw. Cofnąłem się od urwiska, szukając śladów stóp. Przeszedłem kawałek i kilkanaście kroków po prawej zobaczyłem kępę kwitnących krzewów słodkiej papryki, do której wiodła ledwo widoczna ścieżka wygnieciona w trawie. Miałem przeczucie, że Julia tam się schowała. Ruszyłem w stronę krzewów i kiedy byłem o dwa kroki od nich, usłyszałem chichot dobiegający spomiędzy liści. Powoli przeszedłem resztę drogi i ostrożnie rozchyliłem gałęzie. I wtedy ją zobaczyłem.
Leżała na plecach na posłaniu zrobionym z ubrania: nogi ugięte, kolana zsunięte razem, stopy szeroko rozstawione. Wyglądała jak syrena w czarodziejskim ogrodzie odpoczywająca między przypływami. Wiatr, który szeleścił liśćmi, rozwiewał jej czarne jedwabiste włosy. Uśmiechnęła się wstydliwie i rozchyliła kolana.
– Wejdziesz? – zapytała.
Wróciliśmy tuż przed dziesiątą wieczorem. Na podwórzu spotkaliśmy spacerującego Pete’a Magilla, ochroniarza Garreta. Pozdrowiliśmy go, po czym weszliśmy do środka.
Candace siedziała w salonie na mocno zniszczonej skórzanej kanapie i czytała jakieś czasopismo. Obok kanapy stała osobliwa gablotka z zabawkami jej dzieci: lalką Barbie, żołnierzykami, metalowym samochodzikiem i pistoletem na kapiszony. Kiedy weszliśmy, podniosła wzrok.
– Dobrze się bawiliście? – zapytała.
– Ja tak – odparła Julia. – Myślę, że on też – roześmiała się.
– Oboje dobrze się bawiliśmy – potwierdziłem.
– Jak tam Tess? – spytała Julia.
– Śpi – odrzekła Candace. – Była bardzo grzeczna.
– Czy chłopcy są w domu? – zapytała Julia.
– Garret tak, a Billy poszedł do kina z tym kolegą, którego poznał w zeszłym tygodniu na plaży, Jasonem…
– Sandersonem – podpowiedziałem. – Sprawia miłe wrażenie.
– Może wreszcie Billy doczeka się prawdziwego przyjaciela – zauważyła Julia. Spojrzała na mnie z czułym uśmiechem. – Chyba nastąpił u niego przełom. Mamy odpowiedniego lekarza domowego.
– Mam nadzieję – rzekłem.
– Sprawdzę, co u Tess, a potem kładę się do łóżka – oświadczyła Julia. Pocałowała mnie w policzek i odwróciła się do matki. – Może byście ze sobą porozmawiali. Nigdy tego nie robicie.
Candace spojrzała na mnie.
– Frank, wiedziałeś, że ona nas podpatruje?
Mrugnąłem do niej.
– Może porozmawiamy – powiedziała do Julii.
Odprowadziłem ją wzrokiem, gdy wchodziła po schodach na górę, po czym usiadłem na niesamowicie zniszczonym skórzanym fotelu stojącym na ukos od kanapy. – Julia wiele przeszła – stwierdziłem.
– Pod tą piękną powłoką kryje się twardy charakter – odparła Candace uprzejmie, ale przyjaźnie. Jej pomarszczone dłonie spoczywały teraz na czasopiśmie. Przez cienką jak papier skórę prześwitywały niebieskie nitki żył. – Jak wiesz, miała ciężkie dzieciństwo.
– Zdążyła mi trochę opowiedzieć o swoim ojcu.
– On był dla niej okropny. Naprawdę.
Julia powiedziała mi, że musiała konkurować ze swoimi braćmi o względy ojca i nie bardzo jej to wychodziło. Ale to jeszcze nie tragedia.
– A wiesz, co było dla niej najgorsze? – zapytałem na przynętę.
– Że on ją ignorował.
Kiwnąłem głową, ale nie odezwałem się, w nadziei, że powie coś więcej.
Nie potrzebowała zachęty. Może niecierpliwie czekała na tę rozmowę.
– Jeśli Julia zrobiła coś, co mu się nie podobało, przestawał z nią rozmawiać, patrzeć na nią i traktował ją jak powietrze. – Potrząsnęła głową. – Nigdy tak nie postępował wobec chłopców. Nigdy.