– Nie chcę się mądrzyć przy psychiatrze, ale na przykład przed chwilą chciała, żebyś ją uderzył.
– Co takiego?
– Zaczęła krzyczeć. Darwin w tej sytuacji by się wściekł. Sprawdzała cię, czy mógłbyś ją uderzyć.
Obserwacja Garreta nie była pozbawiona sensu. Poprosiłem Julię, aby mi zaufała i odsłoniła przede mną całą swoją przeszłość. Jej gwałtowną reakcję można interpretować jako sondowanie, jak daleko może się posunąć, nie narażając się na mój odwet.
– Dobrze znasz swoją matkę – zauważyłem.
Wzruszył ramionami.
– Zauważyłem to samo u siebie. Weźmy ten pokój. Nigdy bym nie zostawił w nim takiego bałaganu, gdyby Darwin tu mieszkał. Chyba że chciałbym dostać baty. Myślę, że zrobiłem to po to, by zobaczyć, czy urządzisz mi z tego powodu awanturę.
– To naprawdę nie moja sprawa, czy masz porządek w swoim pokoju.
– Ale w końcu jesteś, było nie było, panem domu.
Nie czułem się panem tego domu. Kiwnąłem głową w stronę biurka.
– Co czytasz?
– Wiersze.
– Czyje? – spytałem i przeczytałem tytuł: The Land of Heart’s Desire.
– Yeatsa.
– To twój ulubiony poeta?
– Nie mam ulubionego – odparł, siadając na pufie stojącym w kącie pokoju. – Tak samo podoba mi się Emerson czy Poe. A może oni nawet bardziej.
Zerknąłem na półkę z książkami – jedyne miejsce w tym pokoju, gdzie panował nieskazitelny porządek. Książki były poustawiane według autorów. Rzuciłem okiem na nazwiska: Auden, Beckett, Emerson, Hegel, Hemingway, Locke, Paz, Poe, Shakespeare. Yeats znajdował się na końcu półki – siedem albo osiem opasłych tomów.
– Co ci się podoba w poezji? – zapytałem.
– To, że mówi więcej, używając mniej słów. Gdy używa się ich za dużo, tracą znaczenie.
– Dobrze powiedziane. Sam też piszesz?
– Próbuję. Ale tylko dla siebie.
Miało to oznaczać, że nie mam co liczyć, że w najbliższej przyszłości przeczytam jakieś jego wiersze.
– Jesteś ich najważniejszym odbiorcą.
– Darwin by się wkurzył, gdyby zobaczył, że piszę wiersze. Mówił, że poezja jest dla bab. Między innymi dlatego nie pozwalał mi zbyt długo siedzieć w moim pokoju.
– To śmieszne. Nikt przecież nie uważał Hemingwaya za babę.
– Oprócz jego matki.
Uśmiechnąłem się. Matka Hemingwaya ubierała czasami przyszłego pisarza w sukienki, pewnie dlatego jako dorosły starał się być przesadnie męski.
– Może kiedyś pokażę ci moje wiersze – rzekł ostrożnie Garret.
– Z przyjemnością przeczytam.
Wyjrzał przez okno, a potem znów popatrzył na mnie.
– Julia potrzebuje trochę czasu. I swobody. Może to dobrze, że zabierasz Billy’ego do tego zakładu.
– Chciałbym ci podziękować za to, że go do tego namówiłeś. Podjął właściwą decyzję. Dasz sobie tutaj radę sam przez następne dwa tygodnie?
– Bez problemu.
– Przepraszam, że zawracam ci głowę naszymi sprawami. Moimi i twojej matki.
– Nic nie szkodzi. I tak już nigdy nie będę się musiał martwić tak jak kiedyś.
Opuściłem pokój Garreta po pierwszej rano. Gdy przechodziłem obok pokoju Billy’ego, zgasło w nim światło. Pewnie nas podsłuchiwał albo go obudziliśmy głośną rozmową.
Przechodząc przez salon, zatrzymałem się przed gablotką, w której Candace poustawiała zabawki dzieci. Mój wzrok przyciągnął nakręcany miś grający na talerzach. Pewnie w dzieciństwie Julia musiała się nim bawić całymi godzinami. Uśmiechnąłem się na myśl o tym, z jakim zachwytem po raz pierwszy go nakręciła i patrzyła na jego występ. Jakie proste były wtedy jej przyjemności.
Przeszedł mnie zimny dreszcz. W głębi duszy wiedziałem bowiem, że dopiero teraz wszystko zacznie się wyjaśniać i że Julia nigdy nie będzie moja.
Tę noc spędziłem, to drzemiąc, to się budząc. Budziłem się z myślą o wydarzeniach związanych z Julią, Darwinem lub chłopcami. Przypomniało mi się moje spotkanie z Julią przed jej domem i na lunchu w restauracji Bomboa. Wróciłem myślami do wizyty u Billy’ego w Payne Whitney, do swojej sprzeczki z Darwinem na pogrzebie Brooke i do dnia, gdy wspólnie z Andersonem przeszukiwaliśmy szafkę Garreta w klubie tenisowym Brant Point. Znów pomyślałem o zachowaniu Claire Buckley, gdy dawała nam ten tajemniczy list. Przypomniałem sobie, co z Andersonem powiedzieliśmy do pobitej przez Darwina Julii, gdy odwiedziliśmy ją w Mass General, i co ona powiedziała nam. Zapadałem w sen na coraz krótsze chwile, a wspomnienia były coraz bardziej wyraziste. Czułem się, jakby mój umysł odtwarzał trzy ostatnie tygodnie, szukając klucza do tajemnic rodziny Bishopów.
Gdy za trzynaście czwarta rano go znalazłem, przeszedł mnie lodowaty dreszcz. Usiadłem na łóżku, przypomniawszy sobie nagle coś, co zobaczyłem w tym domu nie tydzień, nie kilka dni, ale zaledwie kilka godzin temu. Przyjąłem to z niedowierzaniem, jakby mnie trafiła zabłąkana kula lub otrzymałbym wiadomość, że rak, o którym sądziłem, że już mi nie zagraża, niezauważenie rozrastał się w głąb kości, niszcząc ją aż do szpiku.
Po głowie chodziły mi różne myśli. Usiadłem i w ciemnościach zacząłem łączyć ze sobą fakty, z których wyłaniał się ponury obraz. Wyglądał niewiarygodnie. Zacząłem chodzić po pokoju. Myśli napływały coraz szybciej, wyskakując na mnie z ciemności. Poczułem mdłości i zawroty głowy.
Upłynęły dwie godziny, zanim wróciłem do łóżka. Ale już nie zasnąłem. Zwątpiłem w winę Darwina Bishopa. Wręcz przeciwnie, byłem coraz bardziej przekonany, że małą Brooke zamordował ktoś inny. Ktoś, komu ufałem. A gdy przypomniałem sobie powód tego zaufania, zrobiło mi się niedobrze i smutno.
Poczułem, że spływam potem. Jeśli miałem rację, ten ktoś wciąż dybał na życie Tess, która spała w pokoju dziecinnym, dwadzieścia kroków od moich drzwi.
Aż do świtu nie mogłem zatrzymać gonitwy myśli, planując strategię ujęcia zabójcy. Była to strategia wojny psychologicznej, która miała szybko pozbawić psychikę przeciwnika mechanizmów obronnych i wywołać u niego niepohamowany gniew. Gdyby mi się udało, mogłem oczekiwać, że w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin morderca Brooke spróbuje zabić również mnie.
Wtorek, 23 lipca 2002
O dziewiątej rano zadzwoniłem do Payne Whitney i poprosiłem o połączenie z Laurą Mossberg. Po kilku minutach usłyszałem w słuchawce jej głos.
– Mówi Frank Clevenger – przedstawiłem się. – Potrzebuję pani pomocy.
– Naprawdę? – powiedziała z tą swoją terapeutyczną łagodnością w głosie.
– W związku ze sprawą Bishopa – wyjaśniłem od razu, żeby nie zabrała się do mnie.
– Myślałam, że sprawa jest zamknięta. Czytałam, że aresztowano ojca. Muszę przyznać, że byłam wstrząśnięta.
– Po prostu nie poznała się pani na nim.
– Natomiast pan tak. Nigdy pan nie uwierzył w winę Billy’ego.
Zignorowałem komplement.
– Pozostał jeszcze jeden mały szczegół do wyjaśnienia, który nie daje mi spokoju.
– Jaki? Czy ma to coś wspólnego z dokumentacją, którą panu wysłałam?
– Tak. I zastanawiam się, czy mogłaby mi pani udzielić jeszcze jednej informacji dotyczącej rodziny Bishopów.
– Czego pan potrzebuje?
– Zależałoby mi na grupach krwi wszystkich członków rodziny, łącznie z dziećmi, czyli Julii, bliźniaków i chłopców.
– Nie powinno być z tym problemu. Panu Bishopowi zrobiono badania na chirurgii przy okazji wasektomii, jego żona ma kartę na oddziale położniczym, a bliźniakom sporządzono komplet badań po urodzeniu. Jestem pewna, że Billy’emu i Garretowi także zrobiono badanie w krwi w celu ustalenia grupy, zważywszy na to, że są adoptowanymi dziećmi.
– Znakomicie.
– Nie spytam, po co panu te dane – powiedziała, choć ton jej głosu mówił, że bardzo by chciała.
– Doceniam pani pomoc. Wątpię, by te dane coś zmieniły, ale gdyby tak się stało, z pewnością panią o tym poinformuję.
Roześmiała się, słysząc, jak poradziłem sobie z jej ciekawością.