Maris wytarła talerz ostatnim kawałkiem chleba, przełknęła go i odsunęła stół.
— Sena, wrócę dopiero jutro rano — oświadczyła, wstając z miejsca. — Po dotarciu na Shotan Wielki zamierzam polecieć do Orlego Gniazda.
Sena oderwała wzrok od własnego talerza i skinęła głową.
— W porządku. Chcę, żeby dzisiaj Leya i Kurt spróbowali wzbić się w powietrze. Wróć możliwie wcześnie. — Ponownie zajęła się jedzeniem.
Maris wyczuła, że ktoś stoi za jej plecami. Odwróciła się i ujrzała S'Relle.
— Maris, czy mogę ci pomóc założyć skrzydła?
— Oczywiście, że tak. Dziękuję.
Dziewczyna uśmiechnęła się. Poszły we dwie krótkim korytarzem do pokoiku, w którym przechowywano skrzydła. Obecnie na ścianie wisiały trzy pary; jedne skrzydła należały do Maris, a pozostałe zapisali akademii lotnicy, którzy umarli bezpotomnie. Patrząc na nie, Maris pomyślała z goryczą: „Nic dziwnego, że drewnianoskrzydli wypadli w zawodach tak słabo". Przeciętny lotnik trenował swoje dziecko latami i wysyłał je w powietrze niemal codziennie. Jednak w przepełnionych, kiepsko wyposażonych akademiach studenci nie mieli zbyt wielu okazji do latania.
Otrząsnęła się ze smutnych refleksji i zdjęła skrzydła z wieszaka. Przypominały szczelnie zawiązaną paczkę; rozpory było starannie złożone, a zwisająca między nimi metalowa tkanina opadała niczym srebrna peleryna. S' Rella z łatwością podtrzymywała skrzydła jedną ręką, Maris zaś rozkładała je i sprawdzała każde złącze, żeby w porę wyszukać ewentualne skazy i uniknąć niebezpieczeństwa podczas lotu.
— Szkoda, że zamykają Powietrzny Dom — odezwała się S'Rella. — Wiesz, to samo zdarzyło się na Południu. Właśnie dlatego zjawiłam się tutaj, w Drewnianych Skrzydłach. Nasza szkoła została zamknięta.
Maris przerwała robotę i spojrzała na S'Relle. Prawie zapomniała o tym zdarzeniu w życiu dziewczyny.
— Niedługo twoim śladem ma tu przybyć jeden ze studentów Powietrznego Domu — powiedziała. — Już nie będziesz się czuła tak samotnie wśród dzikusów z Zachodu — dodała z uśmiechem.
— Tęsknisz za swoim domem? — zagadnęła nagle S'Rella. Maris przez chwilę się zastanawiała.
— Szczerze mówiąc, nie jestem pewna, czy mam prawdziwy dom — odparła. — Mój dom jest wszędzie tam, gdzie się pojawiam.
S'Rella w milczeniu rozważała odpowiedź Maris.
— To chyba właściwe odczucia, jeśli jest się lotnikiem. Czy większość lotników też tak myśli?
— Może po trosze — rzekła Maris. Znowu zerknęła na swoje skrzydła i zaczęła je obmacywać palcami. — Ale nie są tak radykalni. Z domem rodzinnym przeważnie łączą ich silniejsze więzy, aczkolwiek nie mogą się pod tym względem równać z lądowcami. Możesz mi pomóc napiąć tę rozporę? Dzięki. Nie, to, że jestem lotnikiem, nie decyduje o moich odczuciach. Po prostu mój dawny dom już nie istnieje, a nowego jeszcze nie założyłam. Mój ojciec — a właściwie mój ojczym — zmarł trzy lata temu. Jego żona odeszła z tego świata na długo przed nim, a moi naturalni rodzice również nie żyją. Został mi przyrodni brat Coll, lecz nie ma go tutaj już od dłuższego czasu — udał się na Wyspy Zewnętrzne, by móc śpiewać i zaznawać przygód. Bez Colla i Russa dom na Amberly Mniejszej stał się straszliwie duży i pusty. Ponieważ nie mam do kogo wracać, zjawiam się tam coraz rzadziej. Wyspa jakoś się trzyma. Zwierzchnik bez wątpienia chciałby częściej mieć pod ręką trzeciego lotnika, ale musi mu wystarczyć dwoje. — Wzruszyła ramionami. — Moi przyjaciele przeważnie są lotnikami.
— Rozumiem.
Maris zerknęła na S'Relle, która z przesadnym skupieniem oglądała trzymane przez siebie skrzydło.
— Tęsknisz za domem — powiedziała łagodnie. S'Rella powoli skinęła głową.
— Tu jest inaczej. Tu wszyscy są inni niż ludzie, których znałam.
— Lotnik musi się do tego przyzwyczaić — zauważyła Maris.
— Tak, ale był ktoś, kogo kochałam. Rozmawialiśmy o małżeństwie, ale wiedziałam, że nic z tego nie wyjdzie. Kochałam go — nadal go kocham — ale jeszcze bardziej zależało mi na lataniu. Sama rozumiesz.
— Rozumiem — odparła Maris. Starała się, żeby jej głos zabrzmiał zachęcająco. — Może gdy wygrasz skrzydła, on mógłby…
— Nie. On nie ruszy się stamtąd. Nie może. Jest rolnikiem, jego rodzina posiada ziemię od pokoleń. On — hm, nigdy nie prosił, żebym zrezygnowała z latania, a ja nigdy nie prosiłam jego, aby porzucił swoją ziemię.
— Zdarzały się już małżeństwa lotników z rolnikami — powiedziała Maris. — Mogłabyś wrócić.
— Nie wrócę bez skrzydeł — odparła z zawziętością S'Rella. Popatrzyła Maris w oczy. — Bez względu na to, jak długo będę o nie walczyła. A nawet jeśli wygram, on będzie już wtedy żonaty. Musi zawrzeć małżeństwo, gdyż jedna osoba to za mało do uprawy ziemi. Będzie potrzebował żony, która kocha pracę, i gromady dzieci.
Maris nic nie odrzekła.
— No cóż, ja już dokonałam wyboru — dodała S'Rella. Tylko czasami odczuwam tęsknotę za domem. Może również samotność.
— Tak — powiedziała Maris. Położyła jej rękę na ramieniu. — Chodź, mam wiadomość do przekazania.
S'Rella szła pierwsza. Maris zarzuciła skrzydła na plecy i kroczyła za nią ciemnym korytarzem, który prowadził do solidnie umocnionego wyjścia. Na zewnątrz rozciągał się kamienny występ, szeroki na kilkadziesiąt metrów. Stanowił niegdyś punkt obserwacyjny, dalej zaś spienione morze omywało skały Morskiego Zęba. Niebo było szare i zasnute chmurami, lecz ostry, przesiąknięty solą zapach oceanu i mocne, gorliwe dłonie wiatru wprawiały Maris w radosny nastrój.
S'Rella trzymała skrzydła, podczas gdy Maris zapinała paski. Kiedy się zabezpieczyła, S'Rella zaczęła stopniowo rozkładać skrzydła, umieszczając każdą rozporę we właściwym położeniu, tak aby srebrzysty materiał mocno się napiął. Maris cierpliwie czekała, pamiętając, iż występuje w roli nauczyciela, chociaż najchętniej oderwałaby się od ziemi natychmiast. Dopiero gdy skrzydła zostały całkowicie rozłożone, uśmiechnęła się do S'Relli, wsunęła ramiona do pętli i zacisnęła palce na dobrze znanych, podniszczonych, skórzanych uchwytach.
Szybko zrobiła cztery kroki i wzbiła się w powietrze.
Spadała przez sekundę, a może jeszcze krócej. Zaraz jednak porwał ją wiatr; napierał na skrzydła, unosił ją, sprawiał, że nurkowanie przeradzało się w lot ku niebu. Zaczerwienionej dziewczynie zabrakło tchu. Miała wrażenie, że jej ciało poraża wstrząs; odczuwała mrowienie skóry. Właśnie ten króciutki moment, ten ułamek sekundy wynagradzał Maris wszystkie poświęcenia. Z tym wspaniałym, ekscytującym doznaniem nie mogło się równać żadne znane jej uczucie, nawet miłość. Pełna energii, dawała się unosić silnemu zachodniemu wiatrowi, jakby znajdowała się w objęciach kochanka.
Shotan Wielki leżał na północy, lecz Maris przez chwilę nie wykonywała żadnych manewrów w tym kierunku. Na razie delektowała się poczuciem wolności, które wywoływał pozbawiony wysiłku lot w górę. Wiedziała, że wkrótce będzie musiała rozpocząć grę z wiatrami, prowokować je i poddawać próbom, umiejętnie skręcać i balansować ciałem, tak aby lecieć tam, dokąd zechce. Nagle wyminęło ją stado barwnie upierzonych dzięciołów; ich pośpiech zwiastował nadciąganie burzy. Maris podążyła za ptakami. Wzbijała się coraz wyżej, aż w końcu Morski Ząb skurczył się do zielonoszarej plamki, mniejszej niż dłoń lotniczki. Widziała teraz Jajolandię, a nieco dalej obłoki mgły, które spowijały najbardziej wysunięty na południe cypel Shotanu Wielkiego.