Выбрать главу

Maris zaczęła kołować, rozmyślnie wytracając prędkość. Miała świadomość, jak łatwo jest wylądować w niewłaściwym miejscu. Ścierające się ze sobą prądy powietrzne zdawały się szeptać jej coś do ucha, szyderczo obiecywać, że gdzieś wyżej wieje pomocny wiatr. Poszukując go, Maris wzbiła się w zimne powietrze. Teraz brzeg Shotanu Wielkiego oraz Morski Ząb i Jajolandia rozpościerały się na metalicznoszarym oceanie jak zabawki na stole. Widziała malutkie kutry rybackie, kołyszące się na przystaniach i w zatokach Shotanu i Morskiego Zęba, mewy i padlinożerne kanie, które krążyły setkami wokół ostrych turni Jajolandii.

Nagle uświadomiła sobie, że nie powiedziała S'Relli całej prawdy. Miała dom. Ten dom znajdował się tutaj, w powietrzu, gdzie porywiste, zimne wiatry dęły w jej osłonięte skrzydłami plecy. Świat w dole, zaabsorbowany handlem, polityką, zdobywaniem żywności, wojną i pieniędzmi, był jej obcy i nawet w najlepszych czasach czuła, że jest trochę na uboczu. Była lotnikiem i jak wszyscy lotnicy miała wrażenie, że ilekroć zdejmuje skrzydła, przestaje być w pełni sobą.

Z tajemniczym uśmiechem na ustach poleciała, aby wykonać swoją misję.

Zwierzchnik Shotanu Wielkiego był pochłonięty sprawowaniem rządów nad najstarszą, najbogatszą i najgęściej zaludnioną wyspą Przystani Wiatrów. W momencie przylotu Maris miał akurat konferencję, a właściwie dyskutował z Shotanem Małym i Skulny o prawie do połowów; mimo to wyszedł, żeby się z nią zobaczyć. Lotnicy dorównywali zwierzchnikom statusem, toteż nawet tak wpływowy władca nie mógł okazywać lekceważenia. Beznamiętnie wysłuchał wiadomości od Seny i obiecał, że prześle Wschodowi odpowiedź nazajutrz rano, za pośrednictwem jednego ze swoich lotników.

Maris zostawiła skrzydła na ścianie sali konferencyjnej w Domu Starego Kapitana (właśnie tak nazwano pradawną, obszerną rezydencję zwierzchnika) i wybrała się na przechadzkę. Było to w Przystani Wiatrów jedyne miasto z prawdziwego zdarzenia: najstarsze, największe i najważniejsze. Nosiło nazwę Stormtown; zbudowali je gwiezdni żeglarze. Maris wydawało się nieskończenie fascynujące. Wszędzie zauważała wiatraki, których ogromne łopatki odcinały się na tle szarego nieba. Na tym terenie mieszkało więcej ludzi niż na Amberly Mniejszej i Większej. Najrozmaitsze sklepy i stragany oferowały każdy użyteczny towar i każdą bezwartościową błyskotkę, wszystko, co tylko można było sobie wyobrazić.

Maris spędziła wiele godzin na rynku, oglądając towary i słuchając rozmów, aczkolwiek jej zakupy okazały się bardzo skromne. Następnie zjadła lekki obiad, składający się z wędzonej ryby księżycowej i razowca; wypiła kubek kivasu, korzennego wina, które stanowiło specjalność Shotanu. W gospodzie, w której spożywała posiłek, odbywały się występy jakiegoś śpiewaka. Maris słuchała go raczej z grzeczności — uznała, że jest znacznie gorszy od Colla i innych śpiewaków, których poznała na Amberly.

Był już prawie zmierzch, gdy wyleciała ze Stormtown w ślad za trwającą krótko nawałnicą, która skąpała ulice deszczem. Cały czas miała za sobą sprzyjające wiatry, toteż zdołała dolecieć do Orlego Gniazda, zanim zrobiło się zupełnie ciemno.

Orle Gniazdo wyłaniało się z morza, tworząc potężny, prastary blok skalny, czarny w blasku gwiazd. Nadszarpnięte zębem czasu ściany wznosiły się nad spienionymi wodami na wysokość dwustu metrów.

Maris dostrzegła światła w oknach. Zrobiła jedno kółko i umiejętnie wylądowała w specjalnym zagłębieniu, pełnym wilgotnego piasku. Ponieważ była sama, potrzebowała kilkunastu minut, żeby zdjąć i złożyć skrzydła. Następnie weszła do bazy i powiesiła je na haku tuż za drzwiami.

Na kominku w świetlicy płonął mały ogień. Tuż obok dwóch mężczyzn, których Maris znała tylko z widzenia, grało w geechi, przesuwając na tablicy czarne i białe kamyki. Jeden z nich pomachał do Maris. W odpowiedzi skinęła głową, ale mężczyzna nie zwracał już na nią uwagi, pochłonięty grą.

Na fotelu w pobliżu kominka siedział jeszcze jeden człowiek. Trzymał w ręku gliniany kubek i wpatrywał się w płomienie, ale gdy weszła Maris, natychmiast podniósł oczy.

— Maris! — wykrzyknął i natychmiast zerwał się z miejsca, ukazując zęby w uśmiechu. Odstawił kubek i ruszył w jej stronę. — Nie spodziewałem się, że cię tu zobaczę.

— Dorrel — rzekła, ale on już był przy niej, objął ją ramionami i poszukał ust. Był to krótki, lecz namiętny pocałunek. Jeden z mężczyzn grających w geechi przyglądał im się z roztargnieniem, ale gdy jego przeciwnik przesunął kamyk, natychmiast wrócił do gry.

— Przyleciałaś aż z Amberly? — zapytał Dorrel. — Na pewno jesteś głodna. Usiądź przy kominku, a ja przyniosę ci coś do przegryzienia. Mamy w kuchni ser, wędzoną szynkę i trochę chleba owocowego.

Maris chwyciła go za rękę, uścisnęła i zaprowadziła do kominka. Wybrała dwa krzesła, możliwie daleko od graczy.

— Niedawno jadłam — powiedziała — ale dziękuję za dobre chęci. Przyleciałam z Shotanu Wielkiego, a nie z Amberly. Leciało się łatwo. Wiatry są dzisiaj sprzyjające. Niestety, nie byłam na Amberly od prawie miesiąca. Zwierzchnik będzie na mnie wściekły.

Dorrel również nie wyglądał na zbyt zadowolonego. Zmarszczył swą pociągłą twarz.

— Odlatujesz? Znowu na Morski Ząb? — Puścił rękę dziewczyny, wziął kubek i ostrożnie wypił łyk parującego napoju.

— Tak. Sena poprosiła mnie, żebym spędziła trochę czasu ze studentami. Pracuję z nimi od dziesięciu dni. Przedtem odbyłam długą wyprawę do Deeth w Południowym Archipelagu.

Dorrel odstawił kubek i westchnął.

— Nie chcesz mnie słuchać — zaczął łagodnie — ale i tak powiem ci, co o tym wszystkim myślę. — Poświęcasz zbyt dużo czasu na pracę w akademii kosztem Amberly. To Sena jest tam odpowiedzialna za nauczanie, nie ty. Płacą jej za to szczodrze. Jakoś nie widzę, żeby wciskała ci do ręki żelazne monety.

— Żelaza mam aż nadto — odparła Maris. — Russ zapewnił mi dobrobyt. Los Seny jest znacznie cięższy. A drewnianoskrzydli potrzebują mojej pomocy — na Morskim Zębie nieczęsto mają okazję oglądać lotników. — Jej głos był teraz cieplejszy, wręcz przymilny. — Może przyleciałbyś spędzić tam kilka dni? Laus obejdzie się bez ciebie przez jeden tydzień. Mieszkalibyśmy w jednym pokoju. Chciałabym cię mieć przy sobie.

— Nie. — Dorrel raptownie stracił humor. Sprawiał wrażenie poirytowanego. — Maris, chciałbym spędzić z tobą tydzień na przykład w mojej chatce na Laus czy w twoim domu na Amberly, albo nawet tutaj, w Orlim Gnieździe. Ale nie w Drewnianych Skrzydłach. Już ci kiedyś powiedziałem, że nie będę szkolił grupy lądowców, którzy potem zabiorą skrzydła moim przyjaciołom.

Słowa te zabolały Maris. Skurczyła się na krześle, odwróciła oczy i wpatrzyła się w ognisko.

— Mówisz tak, jak przed siedmiu laty Corm — powiedziała.

— Nie zasłużyłem sobie na tę uwagę, Maris. Odwróciła się i znowu na niego spojrzała.

— Wobec tego dlaczego nie chcesz pomóc? Dlaczego tak pogardzasz drewnianoskrzydłymi? Szydzisz z nich niczym stary, przesiąknięty tradycją lotnik, a przecież siedem lat temu poparłeś mnie. Walczyłeś o tę sprawę, wierzyłeś w nią tak jak ja. Bez ciebie nigdy nie udałoby mi się wygrać — zabraliby mi skrzydła i skazali na wygnanie. Pomagając mi, również narażałeś się na wyjęcie spod prawa. Co sprawiło, że tak się zmieniłeś? Dorrel gwałtownie potrząsnął głową.