Выбрать главу

— Masz rację — powiedział Dorrel. — Garth potrafi się o siebie zatroszczyć. Prawdopodobnie spotkał się na Culhall z jakimiś dobrymi kompanami i zapomniał o mnie. Lubi pić, ale nigdy nie wystartowałby do lotu po alkoholu. — Wysączył resztki płynu i zmusił się do uśmiechu. — Właściwie powinniśmy mu się odwdzięczyć i zapomnieć o nim. Przynajmniej dziś wieczorem.

Spojrzeli sobie w oczy i po chwili przenieśli się na niską, wyłożoną poduszkami ławę, która stała bliżej kominka. Tam przynajmniej przez pewien czas nie pamiętali o konfliktach i obawach. Pili herbatę, a potem wino, rozmawiali o dawnych dobrych czasach i wymieniali plotki o lotnikach, których oboje znali. Byli przyjemnie upojeni, a nieco później, gdy już znaleźli się w łóżku, mogli się podzielić czymś więcej niż tylko wspomnieniami. Maris pomyślała, że dobrze jest przytulić się i być przytulanym przez ukochaną osobę, zwłaszcza po tylu nocach spędzonych samotnie w wąskim łóżku. Dorrel położył głowę na jej ramieniu. Przysunąwszy się do jego ciepłego ciała, Maris wreszcie zapadła w błogi sen.

Następnego dnia wstała wcześnie. Była zmarznięta i przerażona tym, co jej się przyśniło. Zostawiła śpiącego Dorrela i poszła do pustej świetlicy, gdzie zjadła śniadanie, które składało się z twardego sera i chleba. Gdy na horyzoncie zamajaczyło słońce, przymocowała skrzydła i dała się unieść porannemu wiatrowi. W południe była już z powrotem na Morskim Zębie, żeby czuwać nad S'Rella i chłopcem o imieniu Jan, którzy wypróbowywali swoje „nieopierzone" skrzydła.

Została z drewnianoskrzydłymi jeszcze tydzień. Obserwowała ich postępy w lataniu, pomagała im wykonywać ćwiczenia i co wieczór opowiadała przy ognisku historyjki o słynnych lotnikach.

Narastało w niej jednak poczucie winy z powodu przeciągającej się nieobecności na Amberly Mniejszej. W końcu wzięła urlop; obiecała Senie, że wróci odpowiednio wcześnie, aby pomóc w przygotowaniu studentów do turnieju.

Lot na Amberly Mniejszą trwał cały dzień. Maris była porządnie zmęczona, gdy wreszcie ujrzała ogień płonący w dobrze znajomej wieży świetlnej. Z zadowoleniem rzuciła się na własne łóżko. Długo jednak nie mogła zasnąć — pościel była zimna, a pokój pełen kurzu. Jej własny dom wydawał się ciasny i obcy. Wstała i zaczęła szukać czegoś do zjedzenia, lecz jej nieobecność okazała się zbyt długa — resztki jedzenia, które znalazła w kuchni, były czerstwe albo zepsute. Głodna i nieszczęśliwa, wróciła do zimnego łóżka i zapadła w niespokojny sen.

Kiedy nazajutrz rano udała się do zwierzchnika, została przywitana uprzejmie, ale z rezerwą.

— Mieliśmy tu sporo roboty — rzekł z prostotą. — Posyłałem po ciebie kilka razy, ale ty ciągle byłaś zajęta. Corm i Shalli latali zamiast ciebie, Maris. Zaczyna ich to męczyć. W dodatku Shalli spodziewa się dziecka. Czy mamy się zadowalać jednym lotnikiem jak biedna, o połowę mniejsza od naszej wysepka?

— Jeżeli masz dla mnie jakieś zadania, to mi je zleć — odparła Maris. Musiała uznać zasadność skarg władcy, lecz nie miała ochoty obiecać mu, że będzie się trzymała z dala od Morskiego Zęba.

Zwierzchnik zmarszczył gniewnie czoło, ale był bezradny. Wyrecytował dziewczynie długą, zawiłą wiadomość, która była przeznaczona dla handlarzy na Poweet, coś o wymianie ziarna na płócienne żagle, ale tylko pod warunkiem, że tamci przyślą statki po towar, i jeszcze o łapówce w postaci żelaznych monet za poparcie w jakimś sporze między mieszkańcami Amberly i Kesselar. Maris zapamiętała przekaz słowo w słowo, nie pozwalając, by odcisnął się znacząco w jej świadomości — lotnicy często dokonywali takiego zabiegu. Potem udała się na skałę lotników i wzbiła w niebo.

Zwierzchnikowi zależało na tym, żeby zatrzymać Maris, toteż starał się maksymalnie wypełnić jej czas. Gdy tylko wracała z jednej misji, zlecał jej następną. Czterokrotnie leciała tam i z powrotem na Poweet, dwa razy na Shotan Mały i Amberly Większą, po jednym razie na Kesselar, Culhall, Kamienną Czarę i Laus (nie zastała Dorrela, gdyż on również poleciał przekazać wiadomość), a kiedyś musiała nawet odbyć długi lot na Wschód, na Lądowisko Ptaka.

Kiedy wreszcie mogła się wyrwać na Morski Ząb, uświadomiła sobie, że do turnieju zostały niespełna trzy tygodnie.

— Ile osób zamierzasz wprowadzić do zawodów? — zapytała Maris. Znajdowała się wraz z Seną w pomieszczeniu o grubych, kamiennych ścianach, które skutecznie chroniły przed ulewnym deszczem i porywistymi wiatrami, nękającymi tego dnia wyspę. Sena siedziała na niskim taborecie i trzymała w rękach podartą koszulę. Maris stała przed nią, a ogień kominka rozgrzewał jej plecy. Rozmawiały w pokoju Seny.

— Właśnie chciałam się poradzić ciebie w tej sprawie — powiedziała Sena, odrywając się od szycia, które szło jej niezdarnie. — Myślę, że w tym roku będzie ich czterech, może pięciu.

— Na pewno S'Rella — powiedziała w zamyśleniu Maris. Jej opinie mogły wpłynąć na Senę, a poręka Seny była niezwykle istotna dla przyszłych lotników. Tylko ci, którzy zyskiwali jej aprobatę, otrzymywali prawo do rzucenia wyzwania. — Również Damen. To twoi najlepsi studenci. Potem… Sher i Leya, co? Albo Liane.

— Sher i Leya — odparła Sena, robiąc kolejny ścieg. — Gdybym poręczyła tylko za jedną z nich, robiłyby wymówki. Już i tak ciężko będzie je przekonać, że nie mogą zespołowo wyzywać na pojedynek tej samej osoby w jednym wyścigu.

Maris wybuchnęła śmiechem. Sher i Leya, młodsze kandydatki, były nierozłącznymi przyjaciółkami. Miały duże zdolności i entuzjazm, aczkolwiek zbyt szybko się męczyły i łatwo wpadały w panikę w razie nieprzewidzianych okoliczności. Maris często zastanawiała się, czy ich przyjaźń daje im siłę, czy tylko utrwala popełniane przez nie błędy.

— Myślisz, że mogą wygrać?

— Nie — rzekła Sena, nie podnosząc oczu. — Ale osiągnęły odpowiedni wiek, by podjąć próbę i przegrać. Takie doświadczenie będzie dla nich korzystne. Trochę je utemperuje. Jeżeli nie zdołają pogodzić swych marzeń z porażką, nigdy nie staną się lotnikami.

Maris kiwnęła głową.

— A Liane budzi wątpliwości?

— Nie poręczę za Liane'a — odparła Sena. — Jeszcze nie jest gotowy. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek będzie.

Maris nie ukrywała zaskoczenia.

— Obserwowałam jego loty — powiedziała. — Jest silny i.zdarzają się chwile, kiedy lata doskonale! Przyznaję, że bywa kapryśny i nierówny, ale gdy ma formę, jest lepszy niż S'Rella i Damen razem wzięci. Może się okazać twoją największą nadzieją.

— Może — rzekła Sena — ale ja go nie wprowadzę. Jednego tygodnia unosi się do góry niczym kozodój, a następnego potyka się i spada jak dziecko, które po raz pierwszy rzucono w powietrze. Nie, Maris, pragnę wygrywać, ale zwycięstwo, to najgorsze, co mogłoby się przytrafić Liane'owi. Założę się, że zginąłby w ciągu roku. Niebo to niebezpieczna przystań dla człowieka, którego umiejętności zależą wyłącznie od nastroju.

Maris niechętnie skinęła głową.

— Być może postępujesz rozsądnie — oświadczyła — ale w takim razie kto miałby być tym piątym?

— Kerr — rzekła Sena. Odłożyła kościaną igłę, obejrzała koszulę, którą cerowała, a potem rozpostarła ją na stole. Rozsiadła się wygodnie na taborecie i spokojnie popatrzyła na Maris zdrowym okiem.

— Kerr? — spytała Maris. — To miły człowiek, ale jest nerwowy, ma nadwagę i brakuje mu koordynacji, a poza tym jego ramiona nie są nawet w połowie tak mocne, jak powinny. Kerr jest beznadziejny, przynajmniej na razie. Może za kilka lat…