Выбрать главу

— Jego rodzice życzą sobie, żeby ścigał się w tym roku — odparła Sena ze znużeniem w głosie. — Twierdzą, że zmarnował już dwa lata. Mają kopalnię miedzi na Shotanie Małym i chcą, żeby Kerr jak najszybciej przejął skrzydła. Udzielają akademii dużego wsparcia finansowego.

— Rozumiem — powiedziała Maris.

— Zeszłego roku odmówiłam — ciągnęła Sena. — W tym roku jestem mniej pewna swojej decyzji. Bez zwycięstwa w nadchodzącym turnieju akademia może utracić poparcie zwierzchników, a wówczas jedynie sponsorzy będą mogli nas uchronić przed zamknięciem uczelni. Może najlepszym wyjściem będzie danie im satysfakcji.

— Pojmuję — rzuciła Maris — ale nie całkiem pochwalam. Mimo wszystko przypuszczam, że nic nie można na to poradzić. A porażka chyba nie zaszkodzi Kerrowi. Czasami wydaje mi się, że on lubi odgrywać rolę klowna.

Sena prychnęła.

— Sądzę, że muszę to zrobić, ale z wielką niechęcią. Miałam nadzieję, że mi to wyperswadujesz.

— Nie — odparła Maris. — Przeceniasz moją elokwencję. Dam ci jednak pewną radę. Podczas tych ostatnich tygodni rezerwuj skrzydła wyłącznie dla tych, którzy będą rzucali wyzwanie. Potrzebują zaprawy. Reszta niech się zajmie tylko ćwiczeniami i lekcjami.

— Robiłam tak w ostatnich latach — powiedziała Sena. — Studenci przeprowadzają też wyścigi na niby. Chętnie kazałabym ci zmierzyć się z nimi, choćby po to, aby nauczyli się przegrywać. S'Rella rzucała wyzwanie rok temu, a Damen dwukrotnie przegrał, lecz pozostali potrzebują większego doświadczenia. Sher…

— Sena, Maris, chodźcie szybko! — Krzyk dobiegł z holu, a po chwili w drzwiach pojawił się zziajany Kerr. — Zwierzchnik kogoś przysłał. Potrzebują lotnika, oni… — sapał, połykając słowa.

— Idź z nim, szybko — powiedziała Sena do Maris. — Ja was zaraz dogonię.

Nieznajomy, który czekał w świetlicy pośród studentów, również ciężko dyszał; biegł całą drogę z wieży zwierzchnika. Jednak nie miał kłopotów z mówieniem.

— Jesteś lotnikiem? — zapytał. Był młody i wyraźnie oszołomiony. Spoglądał przed siebie jak dziki ptak uwięziony w klatce.

Maris skinęła głową.

— Musisz polecieć na Shotan. Proszę cię. I sprowadź ich uzdrowiciela. Zwierzchnik powiedział, żebym przyszedł z tym do ciebie. Mój brat jest chory. Majaczy. Okropnie połamał sobie nogę — wciąż widzę tę kość — i nie chce mi powiedzieć, jak ją złożyć, i co mam mu dać na gorączkę. Proszę, pośpiesz się!

— Czyżby Morski Ząb nie miał własnego uzdrowiciela? — zapytała Maris.

— To właśnie jego brat jest uzdrowicielem — wyrwał się Damen, szczupły młodzieniec, rodowity mieszkaniec wyspy.

— Jak się nazywa uzdrowiciel na Shotanie Wielkim? — zapytała Maris. W tym momencie zobaczyła Senę, która utykając weszła do pokoju.

Stara kobieta natychmiast zapanowała nad sytuacją i przejęła inicjatywę.

— Jest ich kilkunastu — powiedziała.

— Pośpieszcie się — błagał młodzieniec. — Mój brat może umrzeć.

— Od złamanej nogi nie można umrzeć — zaczęła Maris, ale Sena uciszyła ją gestem.

— Jesteś głupia, jeżeli tak myślisz — odparł młody człowiek. — On ma gorączkę. Bredzi. Spadł ze skały, gdy wspinał się w poszukiwaniu jaj kani, i leżał sam prawie cały dzień, dopóki go nie odnalazłem. Proszę, pomóż.

— Niedaleko stąd znajduje się uzdrowicielka o imieniu Fila — powiedziała Sena. — Jest stara i zdziwaczała i nie lubi morskich podróży, ale mieszka z nią córka, która zna jej sekrety. Jeśli nie będzie mogła przyjść, poda imię osoby, która ci pomoże. Nie marnuj czasu w Stormtown. Tamtejsi uzdrowiciele najpierw popatrzą, ile masz metalu, a dopiero potem przygotują zioła. Zatrzymaj się na Lądowisku Południowym i powiedz kapitanowi promu, żeby zaczekał na ważnego pasażera.

— Polecę natychmiast — odparła Maris i zerknęła na gulasz, który parował na ogniu. Była głodna, ale jedzenie mogło poczekać. — S'Rella, Kerr, chodźcie mi pomóc zapiąć skrzydła.

— Dziękuję — mruknął przybysz, ale Maris i jej studenci zdążyli już wyjść.

Na dworze rozpętała się burza. Maris pomyślała, że ma szczęście, gdy szybko przeleciała nad słonym kanałem, unosząc się zaledwie metr nad falami. Było to ryzykowne, ale nie miała czasu na eksperymenty z wysokością, a poza tym mogła liczyć, że nie natknie się na scylle, które rzadko unikały zbyt bliskiego sąsiedztwa lądu. Lot trwał krótko. Zgodnie z przewidywaniami Seny odnalazła Filę bez trudu, ale nie mogła jej nakłonić do wyruszenia w podróż.

— Na widok wody robi mi się niedobrze — mruczała stara kobieta. — A ten chłopak na Morskim Zębie i tak uważa, że jest ode mnie lepszy. Zawsze tak myślał, młody głupiec. A teraz przychodzi do mnie z płaczem po pomoc.

Na szczęście córka Fili przeprosiła za zachowanie matki i niezwłocznie udała się na prom.

W drodze powrotnej Maris z przyjemnością poddawała się ciśnieniu wiatrów, jak gdyby chciała wynagrodzić im obcesowość, z jaką wykorzystywała je podczas lotu na Shotan Wielki. Burzowe chmury rozpierzchły się; ocean lśnił w promieniach słońca, a niebo na wschodzie ozdabiała tęcza. Maris wzbiła się wyżej, unoszona ciepłym prądem powietrza znad Shotanu. Przestraszyła stadko ptaków, zaskakując je od dołu. Z rozbawieniem patrzyła, jak uciekają w popłochu, a jednocześnie balansowała ciałem, z przyzwyczajenia reagując na subtelne zmiany wiatrów, które wiały we wszystkich kierunkach — ku Morskiemu Zębowi, w stronę Jajolandii i Shotanu Wielkiego, a nawet ku otwartemu morzu. Po chwili zmrużyła oczy, żeby upewnić się, czy nie myli jej wzrok. Czyżby widziała długą szyję scylli wyłaniającej się z wody, aby złapać w locie jakiegoś nieostrożnego ptaka? Nie, tych istot było kilkanaście. Mogły to być polujące koty morskie. Albo statki.

Zatoczyła koło i poszybowała nad oceanem. Wkrótce zostawiła wyspy daleko w tyle i pozbyła się wszelkich wątpliwości. Zobaczyła pięć statków, a gdy wiatr uniósł ją bliżej flotylli, mogła nawet rozróżnić kolory: wyblakłą farbę na płóciennych żaglach, postrzępione bandery łopoczące w powietrzu, pomalowane na czarno kadłuby. Tutejsze statki nie były tak jaskrawe, zatem flota musiała przypłynąć z daleka, najpewniej ze Wschodu, w celach handlowych.

Zaczęła pikować i wkrótce opadła wystarczająco nisko, by móc obserwować, z jakim wysiłkiem załoga zmienia żagle, naciąga liny i desperacko próbuje wykorzystać sprzyjający wiatr. Niektórzy marynarze zadarli głowy, machali do niej i pokrzykiwali. Większość jednak była skoncentrowana na pracy. Żeglowanie po otwartych wodach Przystani Wiatrów nigdy nie należało do bezpiecznych zajęć, a przez wiele miesięcy w roku komunikację między odległymi archipelagami uniemożliwiały sztormy. Dla Maris wiatr był jak kochanek, ale żeglarze traktowali go jak uśmiechniętego zabójcę, który tylko udaje przyjaźń, a w rzeczywistości czyha na moment, by podrzeć żagiel albo roztrzaskać statek o niewidoczną skałę. Rozmiary statku wykluczały swobodne manewrowanie, które często wybawiało lotników. Statek na morzu zawsze był jak na wojnie.

Teraz jednak statkom nic nie zagrażało. Sztorm ustał, a następny mógł je dopaść dopiero o zmierzchu. Tego wieczoru Stormtown miało świętować — przypłynięcie tak wielu statków handlowych ze Wschodu stanowiło dobrą okazję. Co najmniej jedna trzecia okrętów zaginęła na morzu. Maris oceniła, że flota, sądząc po jej pozycji i sile wiatrów, powinna zawinąć do portu za niespełna godzinę. Zatoczyła w górze jeszcze jedno koło. Obserwując manewry statków, uświadamiała sobie, z jakim wdziękiem i swobodą się porusza. Postanowiła, że zamiast od razu wrócić na Morski Ząb, przekaże wieści Shotanowi Wielkiemu. Przyszło jej do głowy, że mogłaby nawet poczekać na flotyllę i dowiedzieć się, z czym przypływają marynarze i jakie mają nowiny.