Выбрать главу

Pod koniec każdego dnia Maris ścigała się z każdym studentem osobno. Na dwa dni przed planowanym wypłynięciem na zawody zerwał się silny północny wiatr. Jego zimny powiew siekł dygoczące ciała studentów i z minuty na minutę stawał się coraz bardziej przenikliwy.

— Nie musicie czekać — oświadczyła studentom Maris. — Jest za zimno, żeby tu stać. Po zakończonym wyścigu niech każdy pomoże następnemu nałożyć skrzydła, a potem wolno wam wejść do środka.

Wysiłek rozgrzewał Maris podczas lotu, ale powodował też zmęczenie. Gdy była już zupełnie wyczerpana i zaczęła odczuwać chłód, przekonała się, że na skale lotników został tylko Val.

Opadły jej ramiona. Nie spodziewała się, że będzie czekał.

Ścigać się z nim, gdy był wypoczęty, a ona — taka zmęczona…

Spojrzała na skłębione chmury i oblizała słone od potu kąciki ust.

— Późna pora na latanie — rzekła. — Wiatry są silne i robi się ciemno. Możemy urządzić wyścig innym razem.

— Wiatry sprawią, że pojedynek będzie trudniejszy — powiedział Val. Jego zimne spojrzenie podłamało Maris; uświadomiła sobie, że długo czekał na taką chwilę.

— Sena może się niepokoić — broniła się słabo.

— Oczywiście, jeśli ściganie się z drewnianoskrzydłymi nadwątliło twoje siły…

— Kiedyś leciałam trzydzieści godzin bez odpoczynku — przerwała urażonym tonem. — Popołudnie spędzone na igraszkach nie męczy mnie.

Uśmiechnął się w taki sposób, jakby z niej szydził. Przekonała się, że wpadła w zastawioną przez niego pułapkę.

— Zakładaj skrzydła — powiedziała.

Nie zaproponowała mu pomocy, lecz było oczywiste, że nieraz przypinał skrzydła samodzielnie. Dyskretnie rozgrzewała mięśnie, aby przywrócić im sprężystość, a jednocześnie powtarzała sobie, że zważywszy na jej zmęczenie i kapryśną pogodę, ewentualne zwycięstwo Vala byłoby bez znaczenia. Zresztą, on również musiał zdawać sobie z tego sprawę.

— Jak zwykle? Dwa razy tam i z powrotem?

Maris skinęła głową i spojrzała na szare, spienione fale, które dzieliły ją od skalistej iglicy, która służyła jako punkt orientacyjny. Ile razy latała tam dzisiejszego dnia? Trzydzieści? Może więcej? To nie miało znaczenia. Przeleci jeszcze dwa okrążenia tak, jakby były pierwszymi; nakazywało jej to poczucie dumy.

— Kto będzie naszym sędzią? — zapytała.

Val odblokował dwie ostatnie rozpory skrzydeł.

— Sami będziemy sędziami — powiedział. — Tylko to się liczy. Wyruszę pierwszy. Ty dasz znak do startu. Zgoda?

— Tak. — Patrzyła, jak Val rozpędza się kilkoma szybkimi krokami i skacze z krawędzi skały. Jego ciało unosiło się targane przeciwstawnymi wiatrami niczym łódeczka na wzburzonym morzu, aż w końcu opanował sytuację, przechylił się na prawo i zaczął wznosić.

Maris głęboko odetchnęła, starając się oczyścić umysł. Lekko pobiegła do przodu i odepchnęła się od skalnego występu. Przez krótką chwilę spadała, a potem zagarnęła wiatr skrzydłami i została wypchnięta ku górze. Nie śpiesząc się, osiągnęła wysokość, na której znajdował się Val. Unosiła się nieregularnym, spiralnym ruchem; potrzebowała tych kilku chwil, żeby odzyskać wyczucie i skłonić swoje zmęczone ciało do odpowiedniego korzystania z podmuchów.

Potem zaczęli ostrożnie krążyć wokół siebie, pragnąc utrzymać pozycje na przekór niestrudzonym wiatrom. Spojrzeli sobie w oczy, lecz Maris odwróciła wzrok i popatrzyła przed siebie, w kierunku skały.

— Gotowi, start! — krzyknęła i oboje ruszyli.

Wiatry były silne, lecz zmienne. Przeważał wiatr z północy, któremu wchodziły w paradę podmuchy to z jednej, to z drugiej strony. Całą wschodnią stronę nieba pokrywały ciemniejące chmury, które zapowiadały burzę. Maris spojrzała na nie niepewnie i znowu zaczęła się unosić, mając nadzieję, że wiatry w górze będą szybsze i bardziej ustabilizowane. Sporo się namęczyła, żeby nie zboczyć z kursu; podmuchy z obu stron zmuszały ją do nieprzerwanej koncentracji i częstych półobrotów oraz korygowania kursu. Nie mogła sobie pozwolić na lot okrężną trasą.

Chociaż nie wypatrywała Vala, to jednak co pewien czas ukazywał się jej oczom. Niekiedy leciał pod nią, lecz częściej znajdował się obok niej, i to niepokojąco blisko. Leciał dobrze, a w dodatku widać było, że wziął sobie do serca porady Maris. Ta świadomość bynajmniej nie pocieszała lotniczki. Doszła do wniosku, że pokonanie Vala nie będzie łatwe ani proste.

Nagle Val wzbił się wyżej.

Maris poczuła, jak skacze jej poziom adrenaliny. Gwałtownie rzuciła się w lewo, aby złapać zmieniający się wiatr, który pomógł jej przeciwnikowi. Niech go sobie nazywają Jednoskrzydły, pomyślała. Ten chłopak wiedział, jak używać w powietrzu obu skrzydeł. Uświadomiła sobie, że wyścigi z drewnianoskrzydłymi bardzo ją osłabiły. Reagowała znacznie wolniej.

Ujrzała przed sobą, niemal w zasięgu ręki, skrzydła rywala, który właśnie zawracał przy iglicy. Zauważyła, że skręcił pod wiatr, zatoczył szeroki łuk i kołysząc się odrobinę, znowu nabrał szybkości. Teraz pędził z powrotem w kierunku skały lotników.

Pragnąc za wszelką cenę go prześcignąć, Maris nie zachowała należytej ostrożności przy zbliżaniu się do iglicy. Zawadziła o nią czubkiem skrzydła i ten błąd sprawił, że na chwilę utraciła równowagę i sprzyjający wiatr. Gwałtownie przechyliła się i zaczęła spadać. Serce waliło jej jak młotem. Dopiero po jakimś czasie zapanowała nad lotem, lecz Val zdążył już powiększyć przewagę. Mogła być tylko wdzięczna losowi, że młodzieniec nie zauważył jej niezręczności.

Straciła wysokość, ale złapała mocny wiatr nad skałami i nagle znowu zaczęła się wznosić. Leciała nierozważnie, myśląc tylko o tym, żeby natychmiast rozwinąć pożądaną prędkość. Balansowała ciałem, dopóki nie natknęła się na stały wiatr, który nadawał się do wykorzystania.

Zbliżyła się do Vala, lecz tak bardzo pragnęła go wyminąć, że ledwie zauważyła zbliżający się ląd i nagle dostała się w zimny wir, który zagarnął ją od dołu niczym lodowata ręka. Val jakoś zdołał się od niego uwolnić; z nieprawdopodobną zręcznością wydźwignął się w górę, podczas gdy Maris usiłowała nie spaść i balansowała ciałem, aby uciec przed spychającym ją wiatrem. Jej rywal krążył nad fortecą i obserwując dymy z kominów akademii, oceniał kierunek i prędkość wiatru. Po chwili zaczął zawracać; wznosił się coraz wyżej.

Dopiero w tym momencie Maris udało się opanować sytuację. Pomyślała z goryczą, że tego wieczoru niebo wyraźnie sprzyja Valowi. Wiatry miotały nią jak zabawką i ustawicznie mieszały jej szyki; ilekroć usiłowała je ujarzmić, zaczynały wiać w kierunku, którego zupełnie się nie spodziewała. Jednak Valowi pozwalały na swobodny lot. Miało się wrażenie, że młodzieniec nie zaprząta sobie głowy niebezpieczną zmiennością podmuchów i bez trudu wyszukuje mocny, umożliwiający płynne szybowanie prąd.

Maris już wiedziała, że wyścig zakończy się jej porażką. Val znajdował się wysoko ponad nią, pamiętając, że osiągnięcie odpowiedniego pułapu lotu często zwiększa prędkość. Nawet gdyby natrafiła na sprzyjające wiatry, wzbicie się na taką wysokość zajęłoby jej zbyt dużo czasu. Starała się zmniejszyć dzielącą ich odległość, lecz walka z chaotycznymi podmuchami nadwątliła jej siły, a świadomość, iż jest już za późno, powodowała zniechęcenie. Val stracił trochę czasu, obniżając się do lądowania, lecz mimo to przeleciał nad skałą, wyprzedzając instruktorkę o całą szerokość skrzydeł. Jego zwycięstwo było wyraźne.