Kiedy oboje opadli na miękki piasek lądowiska, Maris odczuwała tak duże zmęczenie, że nie potrafiła się uśmiechnąć do swojego przeciwnika… i była zbyt przygnębiona, aby udawać, iż przegrana nie ma dla niej znaczenia. W milczeniu zdjęła skrzydła. Chociaż starała się to zrobić możliwie szybko, miała tak zdrętwiałe palce, że odpinała paski z najwyższym trudem. Wreszcie, nadal nie odzywając się ani słowem do Vala, zarzuciła sobie skrzydła na ramię i odwróciła się w stronę podniszczonej fortecy.
Val zastąpił jej drogę.
— Nikomu o tym nie powiem — rzekł.
Maris gwałtownie poruszyła głową. Poczuła, że się rumieni z zażenowania.
— Nie obchodzi mnie, co komu powiesz!
— Naprawdę? — Lekki uśmiech na jego wargach uświadomił dziewczynie, jak nieprzekonująco zabrzmiały jej słowa. Ta kwestia ją przecież bardzo obchodziła.
— W tym pojedynku nie było równych szans — warknęła i natychmiast pożałowała swojej dziecinnej skargi.
— To prawda — zgodził się Val. Jego obojętny ton nie pozwalał jednoznacznie stwierdzić, czy kryje się w nim ironia. — Ty latałaś cały dzień, a ja byłem wypoczęty. Nigdy nie zdołałbym cię pokonać, gdybyśmy oboje startowali z równej pozycji. To jest oczywiste dla wszystkich.
— Zdarzało mi się przegrywać — powiedziała Maris, starając się za wszelką cenę panować nad emocjami. — Wcale się nie przejmuję.
— Widzę — odparł Val. — To dobrze. — Znowu się uśmiechnął.
Maris z irytacją wzruszyła ramionami, czując, że skrzydła obcierają jej plecy.
— Jestem bardzo zmęczona — oznajmiła. — Wybacz, ale muszę już iść.
— Jasne. — Val usunął się z drogi.
Maris powlokła się po piasku, a następnie zaczęła iść w górę po omszałych, popękanych schodach, które prowadziły do fortecy od strony morza. Jednak na samej górze pod wpływem jakiegoś impulsu zawahała się i odwróciła przed wejściem do środka.
Val nie szedł za nią. Wciąż stał na piasku. Złożone skrzydła przewiesił przez ramię, a jego szczupła sylwetka wyraźnie odcinała się na tle zapadającego zmierzchu. Spoglądał na niebo, gdzie samotna kania zataczała nierówne kręgi pośród ciemniejących obłoków.
Maris zadrżała i weszła na teren akademii.
Doroczny turniej miał uroczystą oprawę i trwał trzy dni. Kiedyś składały się nań tylko zawody i picie, a jedynym trofeum był prestiż. Tradycyjnie odbywał się w Orlim Gnieździe i nie brało w nim udziału wielu zawodników. Jednakże odkąd przed siedmiu laty wprowadzono system wyzywania na pojedynek, liczba uczestników znacznie wzrosła, toteż konieczne stało się przeniesienie turnieju na wyspy.
Zwierzchnicy ubiegali się o organizację z zapałem, pamiętając o wszelkich udogodnieniach i dostarczaniu siły roboczej. Turniej był świętem dla ich własnych ludów i sprowadzał zasobnych w pieniądze przybyszy z innych wysp. Lądowcy nieczęsto mieli okazję oglądać takie widowiska; dla wielu z nich lotnicy wciąż byli postaciami symbolizującymi romantyczną przygodę.
Tegoroczne zawody miały się odbyć na Skulny, średniej pod względem rozmiarów wyspie na północny wschód od Shotanu Małego. Dla Seny i drewnianoskrzydłych zwierzchniczka postarała się o statek, który, wedle słów gońca, już stał w jedynym porcie niedużej wyspy. Rejs miał się rozpocząć podczas wieczornego odpływu.
— Wyruszanie w podróż o zmroku — burknęła Sena, zajmując miejsce obok Maris podczas śniadania — jest szukaniem guza.
Kerr oderwał się od owsianki.
— Och, przecież musimy skorzystać z odpływu — powiedział z przekonaniem. — Właśnie dlatego ruszamy wieczorem.
Sena ironicznie popatrzyła na niego zdrowym okiem.
— Znasz się na żeglowaniu, prawda?
— Tak, proszę pani. Mój brat Rac jest kapitanem statku handlowego, jednego z tych dużych trójmasztowców, a mój drugi brat również pływa, aczkolwiek tylko jako pomocnik na promie na kanale. Myślałem, że… hm, zanim pojawiłem się w Drewnianych Skrzydłach, sądziłem, że również będę marynarzem. Pływanie na statku jest bardzo podobne do latania.
Sena wzdrygnęła się.
— Fakt, pływanie jest jak nie kontrolowane latanie, jak latanie z ciężarami, które spychają cię w morze — jak latanie na oślep.
Mówiła tak głośno, że wszyscy ją usłyszeli i wybuchnęli śmiechem. Kerr zaczerwienił się i wbił wzrok w talerz z owsianką.
Maris obrzuciła Senę wyrozumiałym spojrzeniem, usiłując nie śmiać się kosztem Kerra. Wprawdzie Sena od dawna nie mogła wzbijać się w powietrze, lecz nigdy nie wyzbyła się charakterystycznego dla lotników, niemal zabobonnego lęku przed morskimi rejsami.
— Ile czasu to zajmie? — zapytała Maris.
— Och, mówił, że przy sprzyjających wiatrach trzy dni, razem z postojem w Stormtown. Jakie to ma znaczenie? Albo się tam dostaniemy, albo zatoniemy. — Nauczycielka spojrzała na Maris. — Lecisz na Skulny wieczorem?
— Tak.
— Dobrze. — Sena nachyliła się nad stołem i złapała Maris za ramię. — Przynajmniej nie wszyscy utoną. — Mamy dwie pary skrzydeł, których będziemy potrzebowali podczas turnieju. Byłoby szaleństwem zabierać je na łódź…
— Na statek — przerwał jej Kerr.
Sena spojrzała na niego.
— Czy na łódź, czy na statek, byłoby to szaleństwem. Moglibyśmy je wykorzystać. Zabierzesz ze sobą dwóch studentów? Taki długi lot będzie dla nich dobrą zaprawą.
Maris zerknęła na ludzi przy stole i nagle uświadomiła sobie, że wszyscy ucichli. Nikt nie podnosił łyżki ani nie poruszał szczękami, w oczekiwaniu na odpowiedź.
— To świetny pomysł — odparła z uśmiechem. — Zabiorę ze sobą S'Relle i… — Zawahała się. Usiłowała podjąć właściwą decyzję.
Siedzący dwa stoły dalej Val odłożył łyżkę i wstał.
— Ja polecę — oświadczył.
Maris spojrzała mu w oczy.
— S'Rella i Sher albo Leya — rzekła z uporem. — One najbardziej potrzebują tego rodzaju lotu.
— W takim razie zostanę z Valem — odparła cicho S'Rella.
— A ja wolałabym polecieć z Leyą — dodała Sher.
— Polecą S'Rella i Val — rzekła poirytowana Sena. — I żadnej dyskusji. Jeżeli zginiemy na morzu, oni mają największe szansę zostania lotnikami i uczczenia naszej pamięci. — Odsunęła miskę z owsianką i obróciła się na ławce. — Teraz muszę iść na spotkanie z naszą patronką zwierzchniczką i trochę się przed nią popłaszczyć. Zobaczę się z wami jeszcze przed wypłynięciem na Skulny.
Maris ledwo ją słyszała. W dalszym ciągu nie odrywała wzroku od oczu Vala, który posłał jej wymuszony uśmiech, a następnie zakręcił się i wyszedł za Seną z pokoju. Niebawem w jego ślady poszła S'Rella.
Nagle Maris uświadomiła sobie, że Kerr coś do niej mówi. Otrząsnęła się z zamyślenia i uśmiechnęła się do młodzieńca.
— Przepraszam. Nie słyszałam, co mówiłeś.
— To nie jest takie niebezpieczne — powiedział spokojnie. — Chodzi mi o ten rejs na Skulny. Musimy pokonać tylko kilka mil otwartego morza w miejscu, w którym statek przepływa z Shotanu Małego na Skulny. Przez większość trasy będziemy płynąć blisko brzegu i ani na moment nie stracimy lądu z oczu. A statki nie są takie nietrwałe, jak ona myśli. Znam się na statkach.
— Jestem tego pewna, Kerr — odparła Maris. — Sena po prostu rozumuje jak typowy lotnik. Kiedy czuło się swobodę, mając własne skrzydła, trudno jest podróżować drogą morską i powierzać życie ludziom, którzy obsługują żagle i rumpel.
Kerr przygryzł wargę.
— Chyba rozumiem — powiedział bez przekonania — ale jeśli wszyscy lotnicy tak myślą, to mają marne pojęcie o żeglowaniu. Ono wcale nie jest takie niebezpieczne. — Niezbyt usatysfakcjonowany, ponownie zajął się śniadaniem.