W dole Sena głośno przeklinała Vala i wymachiwała laską w apoplektycznym szale, lecz adresat jej wyzwisk nie zwracał na to uwagi. Unosił się coraz wyżej, a stojący na skale drewnianoskrzydli zaczęli wydawać entuzjastyczne okrzyki.
Balansując ciałem, Maris przerwała kołowanie i poleciała za młodzieńcem. Val był już daleko na przedzie, lecz tym razem sunął swobodnie, rozkoszując się swym kaskaderskim wyczynem.
Kiedy Maris znalazła się nad nim, nieco w tyle po prawej stronie — tak blisko, jak pozwalała jej odwaga — zaczęła miotać przekleństwa, szczodrze korzystając z bogatego słownictwa Seny.
Val tylko się śmiał.
— To było niebezpieczne i bezsensowne, i głupie! — wrzeszczała. — Mogłeś się zabić… w razie zablokowania rozpory… gdybyś nie rozrzucił ich dość mocno…
Val nadal skręcał się ze śmiechu.
— To ja ryzykowałem! — krzyknął. — I wcale ich nie rozrzuciłem… napięte sprężyny?… lepiej niż Kruk!
— Kruk był durniem! — wrzasnęła. — I od dawna nie żyje… co dla ciebie znaczy Kruk?
— Twój brat śpiewał również pieśń o nim! — zawołał Val. Po chwili przechylił się, skierował głowę w dół i zaczął pikować, gwałtownie ucinając rozmowę.
Maris była jak sparaliżowana. Nie widząc sensu w ściganiu Vala, zatoczyła koło i rozejrzała się za S'Rella, która leciała niżej, pozostając w tyle o co najmniej kilkaset metrów. Maris nieco opadła, żeby się zbliżyć do dziewczyny, uspokoić jej mocno bijące serce, skłonić ją do rozluźnienia mięśni i poddania się wiatrowi.
S'Rella była blada jak upiór i leciała bardzo niepewnie.
— Co się stało? — krzyknęła na widok Maris. — Myślałam, że umrę.
— To była kaskaderska sztuczka — odkrzyknęła Maris. — Kiedyś wykonywał ją lotnik zwany Krukiem. Val przygotował własną wersję tego numeru.
S'Rella przez chwilę milczała, rozważając odpowiedź Maris. Na jej twarzy pojawiły się nieśmiałe rumieńce.
— Myślałam, że ktoś go zepchnął! — zawołała. — Ta kaskaderska sztuczka była wspaniała.
— Przede wszystkim była idiotyczna! — krzyknęła Maris. Przerażało ją to, iż S'Rella mogła podejrzewać studentów o mordercze zamiary i zepchnięcie Vala. On naprawdę wywiera na nią zły wpływ, pomyślała z goryczą.
Zgodnie z przewidywaniami Maris, pozostała część lotu była łatwa. Maris trzymała się blisko S'Relli, a Val leciał daleko w przodzie i o wiele wyżej, jak gdyby wolał towarzystwo dzięciołów. Nie spuszczały go z oczu przez całe popołudnie. Kosztowało je to sporo wysiłku.
Wiatry sprzyjały lotnikom, równomiernie popychając ich w kierunku Skulny. Mogli rozluźnić mięśnie i swobodnie szybować. Lot był momentami nudny, ale Maris nie żałowała, iż znajduje się w górze. Wszyscy troje przelecieli nad wybrzeżem Shotanu Wielkiego. Wszędzie w okolicy portowych miasteczek rybacy wieźli na kutrach obfity połów, korzystając z ładnej pogody. Po chwili Maris, S'Rella i Val ujrzeli z lotu ptaka Stormtown oraz wielką zatokę wrzynającą się w centrum miasta, a także czterdzieści, a może pięćdziesiąt wiatraków, które młóciły powietrze wzdłuż całej linii brzegowej — S 'Rella usiłowała je policzyć, ale zanim doszła do połowy, już były daleko w tyle. W miejscu, w którym słońcu chyliło się ku zachodowi, na otwartym morzu pomiędzy Shotanem Małym a Skulny, lotnicy wypatrzyli scyllę. Potwór wyciągał długą szyję i młócił niebieskawozieloną wodę rzędami potężnych płetw. S'Rella była zachwycona. Tyle się nasłuchała o scyllach, lecz dopiero teraz udało jej się zobaczyć jedno z tych stworzeń na własne oczy.
Dolecieli na Skulny tuż przed zapadnięciem zmroku. Krążąc nad lądowiskiem, widzieli postacie ludzi, którzy wzdłuż całej plaży zatykali na tyczkach latarnie, aby ułatwić spóźnionym lotnikom bezpieczne lądowanie. W położonej nie opodal małej bazie dla skrzydlatych przybyszy już paliły się światła. Maris pomyślała, że z roku na rok przyjęcia zaczynają się coraz wcześniej.
Usiłowała pokazać S'Relli, jak wygląda wzorowe lądowanie, ale gdy już opadła na ręce i kolana i otrzepywała włosy z piasku, usłyszała, jak studentka z łoskotem ląduje w pobliżu, i uświadomiła sobie, że dziewczyna z pewnością była zbyt pochłonięta tym manewrem, żeby zauważyć, czy jej instruktorka wykazuje należytą sprawność.
Natychmiast powitały ich przyjazne okrzyki i wyciągnięte ręce.
— Pomóc ci, lotniku? Proszę, czy mogę ci pomóc?
Maris chwyciła czyjąś mocną dłoń i spojrzała na pełną entuzjazmu twarz młodego chłopca o splątanych przez wiatr włosach. Z jego oblicza biła radość; przyszedł tu, aby znaleźć się blisko lotników, i zapewne cieszył się na myśl, że zawody zostaną rozegrane na jego ojczystej wyspie.
Gdy pomagał jej odpiąć skrzydła, a inny chłopiec S'Relli, Maris nagle usłyszała łopot skrzydeł, a potem łupnięcie o ziemię. Rozejrzawszy się dookoła, zobaczyła lądującego Vala. Straciły go z oczu przed zmierzchem i Maris sądziła, że już dawno dotarł do celu.
Niezdarnie dźwignął się na nogi. Wielkie srebrzyste skrzydła podskoczyły mu na plecach. Rzuciły się do niego dwie młode dziewczyny.
— Pomożemy ci, lotniku. — Ich słowa brzmiały jak refren piosenki. — Pomożemy ci, lotniku. — Wyciągnęły ręce ku przybyszowi.
— Odczepcie się! — warknął gniewnie. Dziewczęta odskoczyły, spłoszone, i nawet Maris podniosła głowę. Val był zawsze taki chłodny i opanowany; nigdy nie wybuchał złością.
— My tylko chcemy ci pomóc odpiąć skrzydła, lotniku — powiedziała odważniejsza z dziewcząt.
— Nie macie za grosz dumy? — zapytał Val. Zdejmował skrzydła bez niczyjej pomocy. — Nie macie nic lepszego do roboty, tylko łasić się do lotników, którzy traktują was jak śmieci. Kim są wasi rodzice?
Dziewczyna cofnęła się.
— Garbarzami, lotniku.
— Wobec tego idźcie uczyć się garbowania — powiedział. — To bardziej przyzwoita profesja niż niewolnicze usługiwanie lotnikom. — Odwrócił się od dziewczyny i zaczął ostrożnie składać skrzydła.
Maris i S'Rella miały to już za sobą.
— Proszę — powiedział chłopiec, który pomagał Maris. Podał jej starannie złożone skrzydła.
Nieco speszona, pogrzebała w kieszeni i ofiarowała mu żelazną monetę. Dotychczas przyjmowała pomoc bez zapłaty, lecz jakaś nuta w głosie Vala skłoniła ją do zmiany zwyczaju.
Wszelako chłopiec tylko się roześmiał i nie wziął pieniędzy.
— To nie wiesz, że dotknięcie skrzydeł lotnika przynosi szczęście? — zapytał i natychmiast pobiegł do swoich towarzyszy. Maris zauważyła, że na plaży roi się od dzieci. Pomagały ustawiać tyczki, bawiły się w piasku i czekały na okazję, by pomóc jakiemuś lotnikowi.
Spoglądając na nie, Maris pomyślała o Valu i zaczęła się zastanawiać, czy są na tej wyspie dzieci, w których lotnicy i turniej nie budzą entuzjazmu, dzieci, które zostały w domach i z posępnym gniewem rozmyślają o uprzywilejowanej kaście oblatującej Przystań Wiatrów.
— Bierzesz swoje skrzydła, lotniku? — Maris usłyszała czyjś ostry głos. Zerknęła przez ramię i zorientowała się, że to Val przemówił do niej tak szyderczym tonem. — Proszę — powiedział teraz już normalnie i podał jej skrzydła, które miał na sobie podczas lotu. — Przypuszczam, że zechcesz je przechować.
Wzięła skrzydła. Teraz niezgrabnie trzymała w każdej ręce po jednej parze.
— Dokąd się wybierasz?
Val wzruszył ramionami.