Выбрать главу

Dorrel pokręcił głową.

— Nie mogę się z tym zgodzić — powiedział.

— Żałuję, że znam go tak słabo. Może potrafiłbym zrozumieć przyczynę jego zachowania. Myślę, że on nienawidził lotników, jeszcze zanim zaczęli go przezywać Jednoskrzydłym. — Wyciągnęła dłoń i złapała rękę Dorrela. — Jeśli akurat nie chowa się za tą swoją lodową skorupą, zawsze wysuwa oskarżenia i kpi. Według niego ja również jestem jednoskrzydłą, choćbym nawet udawała, że to nieprawda.

Dorrel popatrzył na Maris i mocno ścisnął jej rękę.

— Nie — rzekł. — Jesteś lotnikiem, Maris. To nie ulega wątpliwości.

— Czyżby? Nie jestem pewna, co to znaczy być lotnikiem. Nie chodzi tylko o posiadanie skrzydeł i dobre latanie. Val miał skrzydła i lata całkiem dobrze, lecz sam mówiłeś, że tylko częściowo zasługuje na miano lotnika. Jeśli bycie lotnikiem oznacza. … hm, godzenie się z istniejącym stanem rzeczy, pogardzanie lądowcami i odmawianie pomocy drewnianoskrzydłym, powodowane obawą, iż mogliby zwyciężyć znajomego lotnika, prawdziwego lotnika… jeśli bycie lotnikiem sprowadza się do tego rodzaju rzeczy, to chyba nie jestem lotnikiem. I czasami zastanawiam się, czy nie zaczynam utożsamiać się z poglądami Vala na temat innych lotników.

Dorrel puścił rękę Maris, ale nie spuszczał z niej wzroku. Pomimo że było ciemno, czuła na sobie jego intensywne spojrzenie.

— Maris — odezwał się cicho. — Ja jestem lotnikiem, odziedziczyłem swoje skrzydła. Val Jednoskrzydły z pewnością pogardza mną za to. Ty też?

— Dorr, przecież wiesz, że tobą nie pogardzam — odparła urażona. — Zawsze cię kochałam i ufałam ci — jesteś moim najlepszym przyjacielem, naprawdę. Ale…

— Ale? — powtórzył.

Nie mogła spojrzeć mu w oczy.

— Nie byłam z ciebie dumna, kiedy odmówiłeś przybycia do Drewnianych Skrzydeł — oświadczyła.

Miała wrażenie, że do jej uszu nie dobiegnie nic poza odgłosami przyjęcia i melancholijnym szumem fal. Wreszcie usłyszała głos Dorrela.

— Moja matka była lotnikiem, a przed nią jej matka, i tak dalej. Skrzydła, które noszę, są w mojej rodzinie od wielu pokoleń. Ten fakt znaczy dla mnie bardzo wiele. Jeżeli zostanę ojcem, któregoś dnia moje dziecko również zacznie latać.

Ty nie przyszłaś na świat w rodzinie o takiej tradycji, a jesteś dla mnie najdroższą osobą na świecie. I zawsze potrafiłaś udowodnić, że zasługujesz na skrzydła w równym stopniu jak dziecko lotników. Zabranie ci skrzydeł byłoby potworną niesprawiedliwością. Jestem dumny, że mogłem ci pomóc.

Jestem też dumny, że razem z tobą walczyłem na radzie o swobodny dostęp do nieba, ale teraz odnoszę wrażenie, że nie chodziło nam o to samo. Myślałem, że walczyliśmy o to, by każda osoba, która marzy o lataniu i pracuje wystarczająco długo, miała prawo być lotnikiem. Nie zamierzaliśmy niszczyć wspaniałej tradycji lotniczej, rozrzucać skrzydeł, pozwalać, by zarówno lądowcy, jak i przyszli lotnicy bili się o nie niczym żarłoczne rybitwy walczące o ławicę ryb.

Usiłowaliśmy — tak mi się przynajmniej wydawało — otworzyć dostęp do nieba, otworzyć Orle Gniazdo, sprawić, by w szeregach lotników mogły się znaleźć osoby godne noszenia skrzydeł.

Czyżbym się mylił? A może w istocie walczyliśmy o porzucenie wszystkiego tego, co nas wyróżniało?

— Sama nie wiem — odparła. — Siedem lat temu nie istniało dla mnie nic wspanialszego od bycia lotnikiem. Ty też nie widziałeś świata poza lataniem. Nawet nam się nie śniło, że są ludzie, którzy pragną naszych skrzydeł, a jednocześnie odrzucają wszystkie inne atrybuty lotnika. Nie przyszło nam to do głowy, ale oni istnieli. I otworzyliśmy dostęp do nieba również im, Dorr. Zmieniliśmy więcej, niż nam się wydawało. I nie możemy się odwracać od tych ludzi. Świat się zmienił i musimy się z tym pogodzić i radzić sobie w nowych warunkach. Nie muszą nam się podobać wszystkie skutki naszej rewolucji, ale nie możemy ich nie dostrzegać. Obecność Vala jest jednym z tych skutków.

Dorrel wstał i otrzepał się z piasku.

— Nie mogę się pogodzić z takim skutkiem — powiedział.

W jego głosie wyczuwało się raczej smutek niż gniew. — Z miłości dla ciebie zrobiłem wiele, ale istnieją jakieś granice, Maris. To prawda, że świat się zmienił w wyniku naszych poczynań, ale przecież nie musimy akceptować złych zjawisk, które towarzyszą dobrym. Nie musimy się z nimi godzić tak jak Val Jednoskrzydły, który szydzi z naszych tradycji i usiłuje nas skłócić. W końcu on nas zniszczy, Maris — zniszczy swoim egoizmem i nienawiścią. A ponieważ ty nie zdajesz sobie z tego sprawy, pomożesz mu. Ja mu nie będę pomagał. Rozumiesz mnie?

Skinęła, nie patrząc na niego.

Przez minutę milczeli.

— Wrócisz ze mną do bazy?

— Nie. Nie teraz.

— Dobranoc, Maris. — Dorrel odwrócił się i odszedł. Jego buty chrzęściły na piasku. Otworzył drzwi bazy, skąd dobiegał hałaśliwy zgiełk przyjęcia, a potem je za sobą zamknął.

Na plaży było cicho i spokojnie. Świecące na tyczkach latarnie poruszały się lekko na wietrze. Maris słyszała ich ciche stukanie, a oprócz tego nie kończący się szum morza, które nadpływało i odpływało od brzegu.

Nigdy tak mocno nie odczuwała samotności.

Maris i S'Rella przespały noc w chatce niedaleko brzegu. Zwierzchnik Skulny kazał zbudować pięćdziesiąt takich domków, żeby mogli w nich zamieszkać lotnicy przybywający na wyspę. Mała wioska była na razie zapełniona tylko w połowie, ale Maris wiedziała, że ci, którzy przylecieli najwcześniej, zapewnili sobie noclegi w bazie albo w przeznaczonym dla gości skrzydle dworu zwierzchnika.

S'Relli nie przeszkadzały spartańskie warunki. Była w świetnym nastroju, kiedy Maris wreszcie wyciągnęła ją z kończącego się przyjęcia. Garth nie odstępował dziewczyny przez cały wieczór. Przedstawiał S'Relle niemal wszystkim gościom, zmusił ją do zjedzenia trzech porcji gulaszu, po tym jak nieopatrznie pochwaliła jego potrawę, i raczył rubasznymi anegdotami na temat niemal połowy uczestników przyjęcia.

— On jest miły, ale za dużo pije — orzekła S'Rella.

Maris mogła jej tylko przytaknąć. Dawniej Garth nie przesadzał z alkoholem, lecz teraz, gdy przyszła szukać S'Relli, miał zaczerwienione oczy i prawie się zataczał. Maris zaprowadziła bełkoczącego mężczyznę do pokoju na zapleczu i położyła go do łóżka.

Świt następnego dnia był szary i wietrzny. Pokrzykujący sprzedawca żywności zbudził obie kobiety. Maris wybiegła z chatki i kupiła dwie gorące kiełbaski z jego wózka. Po śniadaniu obie założyły skrzydła i wystartowały. W powietrzu unosiło się niewielu lotników. Większości z nich udzieliła się świąteczna atmosfera — pili i gawędzili w bazie albo składali uszanowanie zwierzchnikowi, albo wędrowali po Skulny w poszukiwaniu ciekawych widoków. Jednak Maris nalegała, żeby S'Rella odbyła trening. Spędziły w górze prawie pięć godzin, korzystając z silnych wiatrów.

Na plaży znowu tłoczyły się dzieci, które pragnęły asystować lądującym lotnikom. Pomimo że było ich dużo, miały pełne ręce roboty. Najbardziej widowiskowy był przylot zwartej, czterdziestoosobowej grupy z Shotanu Wielkiego. W swoich ciemnoczerwonych mundurach, ze srebrnymi skrzydłami błyszczącymi w słońcu wyglądali wspaniale. S'Rella oniemiała z zachwytu.

Do czasu rozpoczęcia zawodów na Skulny mieli się pojawić niemal wszyscy lotnicy z porozrzucanych wysepek Przystani Wiatrów. Ekipa Wschodu również była liczna, chociaż nie tak zwarta jak przedstawiciele Zachodu. Mniej zaludnione i dalej położone Południe miało skromniejszą reprezentację, a z Wysp Zewnętrznych, opustoszałej Artellii, wulkanicznych Węgli i innych odległych zakątków przylatywało bardzo niewielu zawodników.