Było popołudnie. Maris i S'Rella siedziały przed bazą. Trzymały w rękach szklanki z gorącym, pikantnym mlekiem. Ujrzały Vala.
Młodzieniec obdarzył Maris zwykłym u niego szyderczym uśmieszkiem, a potem usiadł obok S'Relli.
— Mam nadzieję, że zaznałaś lotniczej gościnności — rzekł obojętnie.
— Byli bardzo uprzejmi — powiedziała S'Rella, czerwieniąc się. — Może przyjdziesz dziś wieczorem? Mają urządzić kolejne przyjęcie. Garth zamierza upiec całego kota morskiego, a jego siostra dostarczy piwa.
— Nie — odparł Val. — Tam, gdzie się zatrzymałem, mają wystarczająco dużo piwa i jedzenia, i tak jest dla mnie lepiej. — Zerknął na Maris. — Bez wątpienia tak jest lepiej dla nas wszystkich.
Maris nie dała się sprowokować.
— A gdzie się zatrzymałeś?
— W tawernie; idzie się tam jakieś dwie mile. Nie byłabyś zachwycona. Nie pojawia się tam zbyt wielu lotników. Przebywają w niej głównie górnicy, straż lądowa i inni, którzy nie mają ochoty rozmawiać o swoich profesjach. Wątpię, żeby wiedzieli, jak należy traktować lotnika.
Maris zmarszczyła brwi. Była rozdrażniona.
— Czy ty nigdy nie przestaniesz?
— Przestaniesz? — Uśmiechnął się.
Maris natychmiast ogarnęła przewrotna chęć, żeby zetrzeć z jego twarzy uśmieszek, żeby udowodnić Valowi, iż się myli.
— Ty nawet nie znasz lotników — powiedziała. — Jakim prawem tak ich nienawidzisz? To przecież ludzie, którzy nie różnią się od ciebie — choć nie, właściwie to są inni: bardziej serdeczni i wielkoduszni.
— Serdeczność i wielkoduszność lotników to bajeczki — stwierdził Val. — Niewątpliwie właśnie dlatego na przyjęciach lotników tylko lotnicy są dobrze przyjmowani.
— Ja również zostałam dobrze przyjęta — rzekła S'Rella.
Val zmierzył ją uważnie wzrokiem. Potem wzruszył ramionami i znowu lekko się uśmiechnął.
— Przekonałaś mnie — oświadczył. — Przyjdę na to przyjęcie, jeśli wpuszczą za próg szczura lądowego.
— Wobec tego przyjdź jako mój gość — powiedziała Maris — skoro nie chcesz nazywać siebie lotnikiem. I przez kilka godzin nie okazuj tej cholernej wrogości. Daj im szansę.
— Proszę — odezwała S'Rella. Wzięła młodzieńca za rękę i uśmiechnęła się do niego z nadzieją.
— Och, będą mieli szansę okazać swoją serdeczność i wielkoduszność — rzekł Val. — Ale nie będę o to żebrał ani nie zamierzam czyścić im skrzydeł czy śpiewać pieśni na ich cześć. — Nagle wstał. — Teraz chciałbym trochę sobie polatać. Znajdzie się dla mnie jakaś para skrzydeł?
Maris skinęła głową i zaprowadziła go do kabiny, w której wisiały jego skrzydła. Kiedy odszedł, zwróciła się do S'Relli.
— Bardzo ci na nim zależy, prawda? — powiedziała łagodnie.
S'Rella spuściła oczy i zarumieniła się.
— Maris, wiem, że on czasami bywa okrutny, ale nie zawsze jest taki.
— Może to prawda — przyznała Maris. — Mnie nie dał się poznać od tej innej strony. Po prostu — po prostu bądź ostrożna, dobrze, S'Rello? Val ma silne poczucie krzywdy, a tacy ludzie są skłonni do ranienia innych, nawet tych, którzy odpłacają im uczuciem.
— Wiem — rzekła S'Rella. — Maris, chyba nie sądzisz… dziś wieczorem oni nie zrobią mu krzywdy, prawda? Mam na myśli lotników.
— Przypuszczam, że on chce, żeby tak z nim postąpili — powiedziała Maris. — Żeby ci pokazać, że ma rację, jeśli chodzi o nich — o nas. Ale mam nadzieję, że udowodnimy mu, iż się myli.
S'Rella nic nie odrzekła. Maris skończyła mleko i wstała.
— Chodź — rzekła. — Mamy jeszcze czas na ćwiczenia, a ty ich potrzebujesz. Załóżmy z powrotem nasze skrzydła.
Zanim się ściemniło, wszyscy już wiedzieli, że Val Jednoskrzydły jest na Skulny i zamierza rzucić wyzwanie. Maris nie była pewna, w jaki sposób ta nowina rozeszła się między ludźmi. Prawdopodobnie stało się tak za sprawą Dorrela, a może Val został rozpoznany lub rozgłosił to jakiś lotnik ze Wschodu, który wiedział, że Val wypłynął z Powietrznego Domu statkiem. Tak czy owak, jego obecność wywoływała ożywione komentarze. Maris dwukrotnie usłyszała przezwisko „Jednoskrzydły", gdy wracała z S'Rella do swojej chatki w wiosce lotników, przed drzwiami zaś młoda lotniczka, którą kiedyś poznała w Orlim Gnieździe, zatrzymała ją i zapytała prosto z mostu, czy ta pogłoska jest prawdziwa. Kiedy Maris przytaknęła, dziewczyna gwizdnęła i pokręciła głową z niedowierzaniem.
Gdy Maris i S'Rella wybrały się do bazy, nie zdążyło się jeszcze ściemnić, lecz w świetlicy było już pełno lotników, którzy w małych grupkach pili i rozmawiali. Twierdzili, że morski kot już się piecze na rożnie, lecz sądząc po wyglądzie zwierzęcia, degustacja może się rozpocząć dopiero za kilka godzin.
Siostra Gartha, przysadzista, nieładna kobieta o imieniu Riesa, nalała Maris kufel piwa z jednej z trzech dużych drewnianych beczek, które stały pod ścianą.
— Dobre — powiedziała Maris, skosztowawszy trunku. — Chociaż muszę przyznać, że żaden ze mnie ekspert. Zazwyczaj piję wino albo kivas.
Riesa wybuchnęła śmiechem.
— No, Garth je uwielbia, a w swoim czasie wypił tyle piwa, że mógłby z powodzeniem załadować opróżnionymi beczkami tego napitku małą flotyllę handlową.
— Gdzie jest Garth? — zapytała S'Rella. — Myślałam, że tu będzie.
— Powinien przyjść później — rzekła Riesa. — Nie czuł się dobrze, toteż przysłał mnie. Myślę, że posłużył się wymówką, żeby uniknąć pomagania przy beczułkach.
— Nie czuł się dobrze? — zapytała Maris. — Riesa, czy wszystko jest w porządku? Ostatnio często chorował, prawda?
Riesa przestała się uśmiechać.
— Mówił ci, Maris? Nie byłam pewna. To kwestia ostatniego półrocza. Chodzi o jego stawy. Strasznie mu puchną, a jeśli nawet się nie powiększają, to i tak odczuwa bóle. — Przysunęła się do swojej rozmówczyni. — Prawdę mówiąc, martwię się o niego. Dorrel też. Garth korzystał już z usług uzdrowicieli, tu i w Stormtown, ale nikt nie potrafił mu pomóc. No i pije znacznie więcej niż kiedyś.
Maris była przerażona.
— Wiedziałam, że Dorrel niepokoi się o Gartha, ale sądziłam, że chodzi tylko o picie. — Zawahała się. — Riesa, czy Garth powiedział zwierzchniczce o swoich problemach?
Riesa potrząsnęła głową.
— Nie, on się… — Przerwała, żeby podać kufel jakiemuś klientowi ze Wschodu, i dokończyła zdanie dopiero po jego odejściu. — On się boi, Maris.
— Dlaczego się boi? — zapytała cicho S'Rella, spoglądając to na Maris, to na Riesę. Stała tuż przy Maris i w milczeniu czekała na odpowiedź.
— Jeżeli lotnik jest chory, zwierzchnik może zwołać na naradę innych lotników na wyspie — wyjaśniła Maris. — Jeśli wyrażą zgodę, wolno zabrać skrzydła choremu, żeby nie przepadły w morzu. — Znowu popatrzyła na Riesę. — A zatem Garth nadal lata w misjach, jakby nic mu nie dolegało — stwierdziła z niepokojem. — Zwierzchnik go nie oszczędza.
— Rzeczywiście — odparła Riesa. Przygryzła wargę. — Boję się o niego, Maris. Czasami ból pojawia się zupełnie niespodziewanie i gdyby coś takiego zdarzyło mu się podczas lotu… Prosiłam go, żeby porozmawiał ze zwierzchnikiem, ale on nie chce o tym słyszeć. Wiesz przecież, że skrzydła są dla niego wszystkim. Wy, lotnicy, wszyscy jesteście tacy sami.
— Pogadam z nim — powiedziała stanowczo Maris.
— Dorrel rozmawia z nim nieustannie — odparła Riesa. — To nic nie daje. Wiesz, jaki Garth potrafi być uparty.