— Powinien zrezygnować ze skrzydeł — nagle wypaliła S'Rella.
Riesa popatrzyła na nią surowo.
— Dziecko, nie masz pojęcia, o czym mówisz. Jesteś tą drewnianoskrzydłą, którą Garth poznał wczoraj wieczorem, prawda? Przyjaciółką Maris?
S'Rella skinęła głową.
— Tak, Garth wspomniał o tobie — ciągnęła Riesa. — Zrozumiałabyś go lepiej, gdybyś była lotnikiem. Ty i ja możemy tylko obserwować to wszystko z zewnątrz. Nigdy nie pojmiemy, co czuje lotnik do swoich skrzydeł. Tak przynajmniej twierdzi Garth.
— Ja b ę d ę lotnikiem — upierała się S'Rella.
— Naturalnie, że będziesz, dziecino — odparła Riesa — ale jeszcze nie jesteś, i właśnie dlatego z taką łatwością mówisz o zrezygnowaniu ze skrzydeł.
S'Rella wyglądała na urażoną. Przybrała sztywną pozę i po chwili odparła:
— Nie jestem dzieckiem i wszystko rozumiem. — Miała ochotę powiedzieć coś jeszcze, lecz w tym momencie otworzyły się drzwi i skierowała na nie wzrok, podobnie jak Maris.
Do sali wszedł Val.
— Przepraszam — powiedziała Maris. Ścisnęła Riesę za ramię, żeby dodać jej otuchy. — Porozmawiamy później. — Podbiegła do Vala, który rozglądał się po pomieszczeniu z dłonią opartą o rękojeść ozdobnego noża, w wyzywającej pozie, która jednak zdradzała zdenerwowanie.
— Małe przyjęcie — powiedział dyplomatycznie, gdy Maris i S'Rella dołączyły do niego.
— Jeszcze wcześnie — zauważyła Maris. — Chodź, dostaniesz coś do picia i jedzenia. — Pokazała mu suto zastawiony stół pod przeciwległą ścianą; były tam jaja w pikantnym sosie, owoce, ser, chleb, rozmaite skorupiaki, słodycze i ciastka. — Jako główne danie mają podać kota morskiego, ale na ten moment będziemy czekali godzinami — dodała.
Val popatrzył na piekącego się na rożnie kota morskiego i smakołyki na stole.
— Widzę, że lotnicy znowu jedzą skromnie — powiedział, ale dał się poprowadzić do stołu. Zjadł dwa pikantne jajka i kawałek sera, a potem nalał sobie wina.
Przyjęcie trwało w najlepsze. Jego uczestnicy nie zwracali uwagi na Vala. Być może zaakceptowali obecność Jednoskrzydłego albo go nie rozpoznali — Maris nie umiała rozstrzygnąć swoich wątpliwości.
Przez kilka chwil wszyscy troje odzywali się mało albo wcale. S'Rella cicho zagadywała Vala, który sączył wino i pogryzał ser, podczas gdy Maris wielkimi łykami opróżniała kufel z piwem i obserwowała drzwi, odczuwając lekki strach, ilekroć się otwierały. Na dworze było już ciemno i baza szybko zapełniała się nowymi przybyszami. W pewnej chwili zjawiła się kilkunastoosobowa grupa Shotańczyków w czerwonych uniformach; znała ich tylko z widzenia, a mieszkańcy Wschodu, którzy przyszli zaraz potem, byli jej zupełnie obcy. Jeden z tych ludzi wgramolił się na beczułki Riesy. Chwyciwszy rzuconą mu przez kompana gitarę, zaczął łagodnym głosem śpiewać lotnicze utwory. Na dole zgromadziło się wielu słuchaczy, hałaśliwie zgłaszających swe życzenia.
Maris, która wciąż zerkała na otwierające się drzwi, podeszła do Vala i S'Relli i starała się przysłuchiwać ich rozmowie pomimo ogólnego zgiełku.
Nagle muzyka ucichła. Śpiewak przestał śpiewać i grać na gitarze. W pomieszczeniu zapanowała cisza. Biesiadnicy przerywali rozmowy i skierowali wzrok na mężczyznę, który siedział na beczce. Wkrótce stał się obiektem powszechnej ciekawości, sam zaś uporczywie patrzył na drugi koniec pokoju. Tam, gdzie stał Val.
Val odwrócił się do śpiewaka i uniósł szklankę z winem.
— Pozdrowienia, Loren! — zawołał ze swoją charakterystyczną, denerwującą obojętnością. — Wznoszę toast za twój wspaniały śpiew. — Wypił wino i odstawił szklankę.
Ktoś prychnął, najwyraźniej traktując słowa Vala jak zawoalowaną obelgę. Niektórzy uczestnicy przyjęcia wzięli jego toast za dobrą monetę i również wznieśli szklanki. Twarz śpiewaka ciemniała; nadal wpatrywał się w Vala. Lotnicy byli zbici z tropu. Spodziewali się, że mężczyzna znowu coś zaśpiewa.
— Zaśpiewaj balladę o Aronie i Jeni! — krzyknął ktoś z tłumu.
Gitarzysta potrząsnął głową.
— Nie — odparł. — Mam odpowiedniejszą piosenkę. — Zagrał kilka akordów na początek, lecz piosenka nie przypominała Maris niczego znanego.
Val odwrócił się do niej.
— Nie poznajesz? — zapytał. — To popularna piosenka ze Wschodu. Nazywają ją balladą o Ari i Jednoskrzydłym. — Nalał sobie wina i jeszcze raz uniósł szklankę w geście szyderczego hołdu dla śpiewaka.
Maris ogarnęło przygnębienie. Uświadomiła sobie, że kiedyś słyszała tę piosenkę i, co gorsza, utwór przypadł jej do gustu. Była to wzruszająca, dramatyczna historia zdrady i zemsty, w której Jednoskrzydły okazywał się łotrem, a lotnicy bohaterami.
S'Rella gniewnie przygryzała wargę, z trudem powstrzymując łzy. Pod wpływem impulsu rzuciła się naprzód, lecz Val położył jej rękę na ramieniu i pokręcił głową. Maris mogła tylko bezradnie stać w miejscu i słuchać okrutnych słów, jakże innych od tekstu, który niegdyś napisał dla niej Coll. Żałowała, że Coll nie towarzyszy im teraz; może zaśpiewałby utwór, który stanowiłby reakcję na tę przeróbkę. Śpiewacy dysponowali niezwykłą mocą. Dotyczyło to nawet amatorów, takich jak ten przybysz ze Wschodu, siedzący w drugim końcu sali.
Kiedy skończył piosenkę, wszyscy zrozumieli jego intencję.
Rzucił gitarę swojemu przyjacielowi i zeskoczył z beczki.
— Jeśli ktoś zechce mnie posłuchać, będę śpiewał na plaży — rzekł. Następnie wziął swój instrument i opuścił bazę. W jego ślady poszło wielu gości ze Wschodu, głównie spośród tych, którzy przybyli razem z nim. Pomieszczenie nagle opustoszało.
— Loren mieszkał niedaleko mnie — odezwał się Val. — Na Północnym Arrenie, zaraz za zatoką. Nie widziałem go od lat.
Shotańczycy cicho ze sobą rozmawiali. Paru z nich od czasu do czasu spoglądało spode łba na Vala, Maris i S'Relle. W końcu wyszli całą grupą.
— Nie przedstawiłaś mnie swoim przyjaciołom lotnikom — odezwał się Val do S'Relli. — Chodź. — Wziął dziewczynę za rękę i wbrew jej woli pociągnął ku grupce czterech mężczyzn. Maris nie miała wyjścia, musiała podążyć za nimi. — Jestem Val z Południowego Arrenu — oznajmił gromko. — To jest S'Rella. Ładna dzisiaj pogoda do latania, prawda?
Jeden z czterech zagadniętych — zwalisty, ciemnowłosy mężczyzna o wydatnej szczęce — obrzucił go ponurym spojrzeniem.
— Podziwiam twoją odwagę, Jednoskrzydły — burknął. — Ale nic ponadto. Znałem Ari… no, niezbyt dobrze. Spodziewasz się, że będę prowadził z tobą uprzejmą rozmowę?
— To jest baza dla lotników i przyjęcie dla lotników — powiedział ostrym tonem jeden z jego towarzyszy. — Co wy dwoje tu robicie?
— Oni są moimi gośćmi — odezwała się Maris. — A może kwestionujecie również moją obecność? — zapytała z gniewem.
— Nie. Tylko twój gust przy doborze gości. — Klepnął zwalistego mężczyznę po ramieniu. — Chodź. Odczułem nagłą potrzebę posłuchania czyjegoś śpiewu.
Val usiłował zagadnąć następną grupkę. Dwie kobiety i mężczyzna jeszcze nie opróżnili kufli z piwem, lecz na widok Vala odstawili je i wyszli.
W pomieszczeniu zostało tylko sześciu lotników z odległych zakątków Zachodu, których Maris znała, i jasnowłosy młodzieniec z Wysp Zewnętrznych. Jednak i oni gwałtownie ruszyli do drzwi. Jeden członek tej grupy, mężczyzna w średnim wieku, przystanął, żeby porozmawiać z Valem.
— Zapewne nie pamiętasz, że byłem członkiem komisji sędziowskiej w roku, w którym odebrałeś Ari skrzydła. Ogłosiliśmy sprawiedliwy werdykt, lecz niektórzy nigdy nam tego nie wybaczyli. Może wiedziałeś, co robisz, a może nie wiedziałeś. To nie robi żadnej różnicy. Skoro nie chcieli wybaczyć mnie, to nigdy nie wybaczą tobie. Żal mi ciebie, ale jesteśmy bezradni. Twój powrót był niewłaściwym posunięciem, synu. Oni nigdy nie pozwolą ci zostać lotnikiem.