Выбрать главу

Wyprostował się i popatrzył na Maris.

— Potrafisz po niej przejść?

Maris uniosła brwi, udając zdziwienie. Wydało jej się absurdalne, że ze zdenerwowania ma ściśnięty żołądek. Oczywiście, że potrafiłby to zrobić. Nie wyobrażała sobie, iż mogłoby jej się nie udać.

Powoli podniosła się z krzesła i jedną ręką chwyciła blat stołu. Przeszła po podłodze płynnym ruchem, w dość szybkim tempie. Podłoga nie wymykała jej się spod nóg jak pierwszego dnia. Pomyślała, że niedorzecznością jest wmawiać jej, iż zatraciła zmysł równowagi. Była pewna, że nie przewróci się na równej powierzchni ani nie spadnie z wysokości pięciu centymetrów.

— Mam skakać na jednej nodze? — zapytała Evana.

— Po prostu idź normalnie.

Maris weszła na deskę. Jej szerokość uniemożliwiała postawienie dwóch stóp obok siebie, toteż Maris musiała natychmiast zrobić następny krok, nie mając czasu do namysłu. Przypomniała sobie strome występy skalne, które pokonywała w dzieciństwie; część z nich była węższa niż tarcica, na której teraz stała.

Tymczasem deska zadygotała pod jej stopami. Wbrew własnej woli Maris krzyknęła czując, że spada na bok. Evan zdołał ją złapać.

— To ty poruszyłeś deskę! — krzyknęła w przypływie wściekłości. Jednak nawet ona sama poczuła, że odezwała się jak rozdrażnione dziecko. Evan zerknął na nią spod oka. Maris usiłowała się uspokoić. — Przepraszam — rzekła. — Nie chciałam tego powiedzieć. Pozwól mi spróbować jeszcze raz.

W milczeniu puścił ją i odsunął się.

Maris była teraz spięta. Weszła na deskę i zrobiła trzy kroki. Zaczęła się chwiać. Jedna stopa znalazła się na podłodze. Zaklęła i cofnęła ją. Zrobiła następny krok i w tym momencie poczuła, że deska znowu się przesuwa. Nie trafiła w nią kolejny raz. Postawiła stopę z powrotem, ruszyła naprzód i przechyliwszy się na bok, upadła.

Tym razem Evan jej nie złapał. Runęła na ręce i kolana, a potem zerwała się z podłogi. Kręciło jej się w głowie od nadmiernego wysiłku.

— Wystarczy, Maris. — Evan chwycił ją silnymi, delikatnymi rękami i odciągnął ją od zdradzieckiej deski. Usłyszała cichy płacz S'Relli.

— Dobrze — rzekła, siląc się na spokój. — Coś jest nie w porządku, przyznaję ci rację. Ale wciąż jeszcze dochodzę do siebie. Daj mi trochę czasu. Wyzdrowieję. Znowu będę latała.

Rankiem Maris przystąpiła do intensywnych ćwiczeń. Evan przyniósł jej zestaw kamiennych ciężarków i rozpoczęła regularną gimnastykę. Z przerażeniem stwierdziła, że oba ramiona, nie tylko to złamane, bardzo osłabły na skutek długiego okresu przymusowej bezczynności.

Z determinacją dążyła do osiągnięcia dawnej sprawności, która pozwoliłaby jej wzbić się w powietrze. Poleciła, aby jej skrzydła zabrano do wieży, gdzie miał je naprawić kowal samego zwierzchnika. Kobieta, które świadczyła tego rodzaju usługi, była akurat pochłonięta przygotowaniami do nadciągającej wojny, ale nie mogła zlekceważyć prośby lotniczki i obiecała, iż w ciągu tygodnia doprowadzi do porządku uszkodzone rozpory. Dotrzymała słowa.

Kiedy zwrócono skrzydła właścicielce, Maris pieczołowicie rozkładała i składała każdą rozporę, a także sprawdzała, czy materiał jest odpowiednio naprężony i umocowany. Poruszała palcami z taką biegłością, jakby nie było w jej życiu długiego okresu rekonwalescencji. Miała ręce lotniczki i z niczym innym nie umiała obchodzić się tak dobrze jak z parą skrzydeł. Odczuwała pokusę, żeby założyć skrzydła i przespacerować się na skałę lotników, lecz musiała się jej oprzeć. Pamiętała, że jeszcze nie w pełni kontroluje równowagę, aczkolwiek utrzymywała się na nogach znacznie pewniej niż w dniu upadku. Każdej nocy potajemnie przeprowadzała próbę z deską. Na razie bez sukcesu, ale robiła postępy. Jeszcze nie była gotowa do przypięcia skrzydeł, wierzyła jednak, że ten moment jest bardzo bliski.

W chwilach wolnych od ćwiczeń spacerowała czasami z Evanem po lesie, gdy musiał zebrać zioła albo pójść do jakiegoś pacjenta. Uczył ją nazw roślin, które stosował w swoich kuracjach, wyjaśniał, jakie działanie mają poszczególne zioła i jak należy ich używać. Pokazywał jej także rozmaitych przedstawicieli fauny. Zwierzęta chłodnych lasów Wschodu zupełnie nie przypominały stworzeń zamieszkujących bory Amberly Mniejszej i fascynowały Maris.

Evan czuł się w lesie jak w domu. Zwierzęta zupełnie się go nie obawiały. Dziwaczne białe wrony o szkarłatnych oczkach wyjmowały mu spomiędzy palców okruchy chleba. Znał ukryte wejścia do mateczników, w których przebywały małpy jaskiniowe. Raz złapał Maris za ramię i pokazał jej zakapturzonego, drapieżnego oprawcę, sunącego w poszukiwaniu jakiejś niewidocznej ofiary.

Maris opowiadała mu historie o swoich przygodach w powietrzu i na innych wyspach. Latała od ponad czterdziestu lat i zdążyła obejrzeć mnóstwo ciekawych miejsc. Mówiła Evanowi o życiu na Amberly Mniejszej, o Stormtown z jego wiatrakami i nabrzeżami, o rozległych, błękitnobiałych lodowcach Artellii i płonących górach Rozżarzonych Węgli. Opowiadała o samotnym Archipelagu Wysp Zewnętrznych, które znajdowały się na wschodniej części Oceanu Nieskończonego, i o solidarności w Orlim Gnieździe, która panowała tam, zanim lotnicy podzielili się na rozmaite frakcje.

Ani on, ani ona nigdy nie dyskutowali o tym, co mogłoby ich poróżnić. Evan nie sprzeczał się z Maris, gdy ta mówiła o lataniu, i nie wspominał o jakimś tam uszkodzeniu głowy. Ten temat był jak skrawek niebezpiecznego terenu, wąski niczym drewniana deska; żadne z nich nie chciało go poruszać. Nawet jeśli Maris od czasu do czasu miewała zawroty głowy, nie zwierzała się z tego uzdrowicielowi.

Któregoś dnia, gdy wyszli przed dom Evana, Maris powstrzymała go od zapuszczania się w las.

— Patrząc na wszystkie te drzewa, czuję się tak, jakbym w ogóle nie wyszła na dwór — powiedziała ze skargą w głosie. — Pragnę ujrzeć niebo, poczuć zapach czystego powietrza. Jak daleko stąd jest morze?

Evan pokazał ręką na północ.

— Około dwóch mil w tamtym kierunku. Widzisz miejsce, w którym las zaczyna się przerzedzać?

Maris uśmiechnęła się do niego.

— W twoim głosie pobrzmiewa niechęć. Czujesz smutek, kiedy dookoła nie ma drzew? Nie musisz nigdzie chodzić, jeśli tak trudno ci to znieść, ale nie pojmuję, jak możesz oddychać w tym lesie. Tu jest tak ciemno i ciasno! Czuć tylko zgniliznę, błoto i spleśniałe liście.

— Cudowne zapachy — stwierdził Evan, odwzajemniając uśmiech. Ruszyli w kierunku północnym. — Dla mnie morze jest zbyt zimne, puste i ogromne. W lesie czuję się jak w domu.

— Ach, Evan, ty i ja tak bardzo się różnimy. — Dotknęła jego ramienia i uśmiechnęła się, jakby ten kontrast sprawiał jej zadowolenie. Odrzuciła głowę do tyłu i pociągnęła nosem. — Tak, już czuję zapach morza!

— Czułaś go na schodach mojego domu; morze pachnie na całej Thayos — zauważył Evan.

— Las je zakrywał — odparła Maris. Widok rzedniejącego boru napełniał jej serce otuchą. Całe życie spędziła w pobliżu morza albo nad nim. Każdego ranka, gdy wychodziła z domu Evana, dotkliwie odczuwała oddalenie od morskiego wybrzeża. Brakowało jej łoskotu fal i ostrego, słonawego zapachu, ale przede wszystkim tęskniła za widokiem tego niezmierzonego, szarego obszaru, nad którym górowało równie ogromne, pokryte kłębiastymi chmurami niebo.

W pewnym miejscu las nagle się skończył. Dostrzegłszy strome skały, Maris puściła się pędem naprzód. Zatrzymała się na skraju klifu i ciążko dysząc, popatrzyła na morze i niebo.