Niebo miało barwę indygo; obłoki przemykały po nim z wielką szybkością. Zważywszy na wysokość, wiatr był stosunkowo łagodny, ale patrząc na dwie cierpliwie krążące kanie, Maris oceniła, że w wyższych rejonach będzie się dobrze latało. Być może ten dzień nie był dobry do przekazywania pilnych wieści, ale za to pogoda sprzyjała podniebnym igraszkom, pikowaniu i głośnemu śmiechowi w chłodnym powietrzu.
Usłyszała, że zbliża się do niej Evan.
— Nie powiesz, że ten widok nie jest piękny — powiedziała, nie odwracając się do mężczyzny. Zrobiła krok, stanęła na skraju występu, popatrzyła w dół… i doznała wrażenia, iż ziemia usuwa jej się spod stóp.
Gwałtownie wciągnęła powietrze i zamachała rękami, szukając jakiegoś oparcia, lecz cały czas spadała i spadała, i nawet oplatające ją ciasno ramiona Evana nie mogły jej zapewnić bezpieczeństwa.
Następnego dnia szalała burza. Maris nie wychodziła z domu. Była pogrążona w depresji; rozmyślała o tym, co się stało na skałach. Nie ćwiczyła. Zmusiła się do przełknięcia śniadania i z wielką niechęcią zajęła się skrzydłami. Evan obserwował jej poczynania w milczeniu, ze zmarszczonym czołem.
Deszcz padał również następnego dnia, ale nie był już tak ulewny, a burza minęła. Evan oznajmił, że wychodzi.
— Potrzebuję kilku rzeczy z Port Thayos — powiedział. — Ziół, które tutaj nie rosną. Ponoć w zeszłym tygodniu pojawił się jakiś handlarz. Być może będę mógł uzupełnić swoje zapasy.
— Być może — spokojnie odparła Maris. Była zmęczona, pomimo że tego ranka poza zjedzeniem śniadania nie robiła nic innego. Czuła się staro.
— Chciałabyś się ze mną przejść? Jeszcze nigdy nie widziałaś Port Thayos.
— Nie — odparła Maris. — Nie czuję się na siłach. Spędzę dzień tutaj.
Evan nachmurzył się, ale sięgnął po swój ciężki płaszcz przeciwdeszczowy.
— W porządku — rzekł. — Wrócę, zanim zapadnie zmierzch.
Jednak kiedy uzdrowiciel zjawił się w domu, niosąc kosz pełen butelek z ziołami, na dworze było już zupełnie ciemno. Deszcz ustał i po zachodzie słońca Maris zaczęła się martwić o Evana.
— Spóźniłeś się — zauważyła, gdy wszedł i otrząsnął płaszcz z deszczu. — Nic ci się nie stało?
Jej towarzysz uśmiechał się. Maris nigdy nie widziała u niego tak radosnego wyrazu twarzy.
— Mam nowiny, dobre nowiny — powiedział. — W porcie aż huczy. Nie będzie wojny. Zwierzchnicy Thayos i Thrane zgodzili się spotkać na tej przeklętej skale, żeby porozumieć się wreszcie do eksploatacji złoża!
— Nie będzie wojny — obojętnie powtórzyła Maris. — To dobrze, to dobrze. Ale trochę się dziwię. Jak do tego doszło?
Evan rozpalił ogień i zaczął parzyć herbatę.
— Och, kwestia przypadku — stwierdził. — Tya wróciła z kolejnej misji z niczym. Naszego zwierzchnika wszędzie odprawiano z kwitkiem. Nie zyskawszy sojuszników, nie czuł się dość mocny, by naciskać na spełnienie swych żądań. Ponoć jest wściekły, ale cóż może zrobić? Nic. Dlatego wysłał Jema na Thrane, żeby ustalić termin spotkania i wytargować możliwie korzystne warunki. Lepiej jest mieć cokolwiek niż nic. Miałem prawo sądzić, że znalazłby poparcie na Cheslinie albo Thrynel, zwłaszcza gdyby zaoferował im odpowiednio dużą ilość żelaza. A już na pewno stosunki między Thrane i obiema częściami Arrenu są dalekie od przyjaznych — dodał ze śmiechem. — Zresztą, jakie to ma znaczenie? Wojna nie wybuchnie. Mieszkańcy Port Thayos odetchnęli z ulgą. Tylko niektórzy strażnicy są niezadowoleni, gdyż mieli nadzieję, że napchają sobie kieszenie żelazem. Wszyscy świętują i my też powinniśmy uczcić to wydarzenie.
Evan podszedł do kosza, pogrzebał między butelkami i wyciągnął dużą rybę księżycową.
— Pomyślałem sobie, że jedzenie z morza sprawi ci przyjemność — rzekł. — Potrafię przyrządzić ją z ziołami i gorzkimi orzeszkami. Zobaczysz, będziesz miała niebo w gębie. — Wyszukał długi kościany nóż i zaczął czyścić rybę z łusek. Podczas pracy wesoło pogwizdywał i wkrótce jego nastrój udzielił się Maris.
W pewnym momencie usłyszeli głośne pukanie do drzwi.
Evan z niechęcią podniósł głowę.
— To z pewnością nagły wypadek — stwierdził i zaklął. — Bądź tak uprzejma i otwórz. Całe ręce mam w łuskach.
Dziewczyna stojąca w drzwiach miała na sobie ciemnozielony uniform, oblamowany szarym futerkiem; była strażniczką i jednym z gońców zwierzchnika.
— Maris z Amberly Mniejszej? — zapytała.
— Tak — odparła lotniczka.
Dziewczyna skinęła głową.
— Zwierzchnik Thayos przesyła pozdrowienia i zaprasza ciebie i Evana, abyście zaszczycili go swą obecnością na jutrzejszej kolacji. Jeśli pozwoli na to stan twojego zdrowia.
— Stan mojego zdrowia pozwala mi na to — warknęła Maris. — Dlaczego nagle spotyka nas taki zaszczyt, dziecino?
Mimo młodego wieku wysłanniczka miała bardzo poważny wyraz twarzy.
— Zwierzchnik szanuje wszystkich lotników, a fakt, że zostałaś ranna w jego służbie, przyjął z ciężkim sercem. Pragnie okazać swą wdzięczność wszystkim lotnikom, którzy przekazywali pilne wieści i pracowali na rzecz Thayos nawet przez krótki okres.
— Ach — rzuciła Maris. Nadal nie była usatysfakcjonowana. Zwierzchnik Thayos nie należał do osób, które zadają sobie trud okazywania komuś wdzięczności. — Czy to wszystko?
Dziewczyna zawahała się. Maska obojętności na chwilę zniknęła z jej twarzy i Maris przekonała się, iż jest rzeczywiście bardzo młoda.
— Wprawdzie nie miałam przekazywać wszystkiego, lotniczko, ale…
— Tak? — zachęciła ją Maris.
Evan przerwał pracę i stanął słuchając.
— Dzisiaj późnym popołudniem zjawiła się lotniczka z wiadomością przeznaczoną wyłącznie do uszu zwierzchnika. Przyjął ją w swoich prywatnych komnatach. Sądzę, że przyleciała z Zachodu. Była zabawnie ubrana i miała zbyt krótko przycięte włosy.
— Opisz ją, jeśli możesz — powiedziała Maris. Wyjęła z kieszeni miedzianą monetę i zaczęła ją obracać w palcach.
Dziewczyna spojrzała na pieniążek i uśmiechnęła się.
— No więc, pochodziła z Zachodu, młoda — dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Miała czarne włosy, przystrzyżone tak jak twoje. Była bardzo ładna. Chyba nigdy nie widziałam kogoś równie pięknego. Uśmiechała się ładnie, ale ludziom z bazy nie spodobała się. Mówili, że nawet im nie podziękowała za pomoc. Zielone oczy. Miała na sobie naszyjnik. Trzy sznury kolorowych paciorków ze szkła morskiego. Czy to wystarczy?
— Tak — odparła Maris. — Jesteś bardzo spostrzegawcza. — Wręczyła dziewczynie monetę.
— Znasz ją? — zagadnął Evan. — Tę lotniczkę?
Maris kiwnęła głową.
— Znam ją od dnia, w którym przyszła na świat. Znam również jej rodziców.
— Kto to taki? — nalegał zniecierpliwiony.
— Corina — rzekła Maris. — Z Amberly Mniejszej.
Wysłanniczka stała pod drzwiami. Maris zerknęła na nią.
— No, słucham — powiedziała. — Czy jeszcze coś? Naturalnie, przyjmujemy zaproszenie. Możesz przekazać zwierzchnikowi nasze podziękowania.
— Jest jeszcze coś! — wypaliła dziewczyna. — Zupełnie zapomniałam. Zwierzchnik powiedział, jeszcze raz przekazując ci wyrazy szacunku, że jesteś proszona o przyniesienie skrzydeł, jeśli to nie naraziłoby na szwank twojego zdrowia.
— Oczywiście — powiedziała Maris. Czuła się jak sparaliżowana. — Oczywiście — powtórzyła.
Zamknęła drzwi.