Выбрать главу

— Chyba jeszcze się nie znamy — powiedziała Maris. — Od dawna latasz?

— Wywalczyłam skrzydła dwa lata temu, na Pomocnym Arrenie.

Maris kiwnęła głową.

— Nie byłam obecna na tym turnieju. Chyba leciałam wtedy w misji na Artellię. Czy kiedykolwiek odwiedziłaś Zachód?

— Trzykrotnie — odparła Tya. — Dwa razy poleciałam na Shotan Wielki, a raz na Culhall. Nigdy nie byłam na żadnej Amberly. Przeważnie latam we wschodniej części, zwłaszcza obecnie. — Szybko zerknęła kątem oka na zwierzchnika i konspiracyjnie uśmiechnęła się do Maris.

Corina, która słuchała tej rozmowy, usiłowała być uprzejma.

— Jak ci się podobało Stormtown? — zagadnęła. — A Orle Gniazdo? Czy odwiedziłaś Orle Gniazdo?

Tya zdobyła się na pobłażliwy uśmiech.

— Jestem jednoskrzydłą — rzekła. — Trenowałam w Powietrznym Domu. My nie odwiedzamy waszego Orlego Gniazda, lotniczko. A jeśli chodzi o Stormtown, zrobiło na mnie duże wrażenie. Takiego miasta nie ma na całym Wschodzie.

Corina zaczerwieniła się. Maris przez chwilę odczuwała rozdrażnienie. Napięcia między lotnikami dziedziczącymi skrzydła i pretendentami przygnębiały ją. Niebo nad Przystanią Wiatrów nie było już tak przyjazne jak dawniej i Maris wiedziała, że ona sama w dużej mierze przyczyniła się do tego.

— Orle Gniazdo nie jest takie złe — odezwała się do Tyi. — Nawiązałam tam wiele przyjaźni.

— Ty nie jesteś jednoskrzydłą — odparowała Tya.

— Czyżby? Sam Val Jednoskrzydły powiedział mi kiedyś, że, czy mi się to podoba czy nie, byłam pierwszą osobą zasługującą na to miano.

Tya obrzuciła ją przenikliwym spojrzeniem.

— Nie — rzekła po namyśle. — To nie tak. Ty jesteś inna, Maris. Nie należysz ani do starych lotników, ani do jednoskrzydłych. Właściwie to nie wiem, kim jesteś, ale musisz się czuć osamotniona.

Zakończyły posiłek w niezręcznym, pełnym napięcia milczeniu.

Kiedy uprzątnięto pucharki po deserach, zwierzchnik odprawił swoją rodzinę, doradców i straż, toteż przy stole zostało tylko czworo lotników i Evan. Władca usiłował wyprosić również Evana, ale uzdrowiciel nie chciał wyjść.

— Maris jest nadal pod moją opieką — oznajmił. — Zostaję z moją pacjentką.

Zwierzchnik rzucił mu gniewne spojrzenie, ale postanowił nie wywierać zbyt silnej presji.

— W porządku — warknął. — Mamy do omówienia ważne sprawy. Lotnicze sprawy. — Zwrócił oczy na Maris. — Będę mówił wprost. Otrzymałem wiadomość od mojego kolegi, zwierzchnika Amberly Mniejszej. Dopytuje się o twoje zdrowie. Potrzebuje twoich skrzydeł. Kiedy osiągniesz wystarczająco dobry stan, aby powrócić na Amberly?

— Nie wiem — odparła Maris. — Widzisz, że już wydobrzałam. Jednakże wyprawa z Thayos na Amberly jest ciężka dla każdego lotnika, a ja jeszcze nie odzyskałam całkowicie sił. Opuszczę Thayos tak szybko, jak to będzie możliwe.

— To długi lot — zgodził się Jem — zwłaszcza dla kogoś, kto nie wytrzymuje nawet krótkich podróży.

— Tak — rzekł zwierzchnik. — Odbyłaś wraz ze swoim uzdrowicielem długi spacer. Wydaje się, że wróciło ci zdrowie. Mówiono mi, że twoje skrzydła są naprawione. A jednak nie latasz. Ani razu nie udałaś się na skałę lotników. Nie ćwiczysz. Dlaczego?

— Nie jestem gotowa — odparła Maris.

— Zwierzchniku — odezwał się Jem — jest tak, jak ci mówiłem. Bez względu na pozory, jakie ona stwarza, nie całkiem doszła do siebie. Latałaby, gdyby była do tego zdolna. — Przeniósł wzrok na Maris. — Wybacz, jeśli cię ranie — powiedział — ale wiesz, że mówię prawdę. Ja też jestem lotnikiem i wiem, jak to jest. Lotnik lata. Nie ma sposobu, żeby zatrzymać na ziemi zdrowego lotnika. A ty, ty nie jesteś zwyczajną lotniczką — kiedyś opowiadano mi, że ponad wszystko uwielbiałaś latanie.

— Uwielbiałam i nadal je uwiebiam — rzekła Maris.

— Zwierzchniku… — zaczął Evan.

Maris odwróciła głowę i popatrzyła na medyka.

— Nie, Evanie — powiedziała. — To brzemię nie powinno obciążać ciebie. Powiem im wszystko. — Ponownie spojrzała na zwierzchnika. — Nie odzyskałam całkowitej sprawności — przyznała. — Mój zmysł równowagi… Coś jest z nim nie w porządku. Ale powoli wraca do normy. Nie jest już tak źle, jak przedtem.

— Przykro mi — szybko wtrąciła się Tya. Jem pokiwał głową.

— Och, Maris — odezwała się Corina. Wydawało się, że jest ogromnie zasmucona, wręcz bliska płaczu. Nie miała w sobie ani trochę ojcowskiej złośliwości; doskonale wiedziała, ile znaczy dla lotnika poczucie równowagi.

— Czy możesz latać? — zwierzchnik zapytał wprost.

— Nie wiem — szczerze odparła Maris. — Potrzebuję jeszcze trochę czasu.

— Miałaś go wystarczająco dużo — rzekł i zwrócił się do Evana. — Lekarzu, czy możesz mi powiedzieć, kiedy całkowicie wyzdrowieje?

— Nie — ze smutkiem odparł Evan. — Tego nie mogę ci powiedzieć. Nie wiem.

Zwierzchnik rzucił zebranym ponure spojrzenie.

— Taką sprawą powinien się zajmować zwierzchnik Amberly Mniejszej, ale to ja zostałem nią obarczony. I oświadczam wam, że lotnik, który nie może latać, nie zasługuje na miano lotnika i wcale nie potrzebuje skrzydeł. Skoro twoje wyzdrowienie jest tak niepewne, spodziewałby się go tylko ostatni głupiec. Maris, pytam cię jeszcze raz: czy możesz latać?

Utkwił w niej wzrok i wykrzywił kącik ust w złośliwym uśmiechu. Maris pojęła, że jej czas się skończył.

— Mogę latać — odpowiedziała.

— Dobrze — stwierdził zwierzchnik. — Dzisiejszy wieczór będzie odpowiednią porą. Powiadasz, że możesz latać. Bardzo dobrze. Weź swoje skrzydła. Udowodnij nam to.

Spacer w wilgotnym, ociekającym wodą tunelu dłużył się Maris tak jak ostatnim razem i czuła się równie osamotniona, aczkolwiek teraz miała towarzystwo. Nikt się nie odzywał. Słychać było tylko echo kroków. Dwaj strażnicy szli na przedzie, oświetlając drogę latarniami. Lotnicy nieśli ze sobą skrzydła.

Na odległym zboczu góry zaległa chłodna, rozgwieżdżona noc. W dole niespokojnie falowało morze, potężne, mroczne, melancholijne. Maris zaczęła się wspinać po kamiennych stopniach na skałę lotników. Szła powoli i gdy dotarła na szczyt, bolały ją uda i ciężko dyszała.

Evan na chwilę wziął ją za rękę.

— Czy uda mi się przekonać cię, żebyś nie próbowała latać?

— Nie — odparła. Skinął głową.

— Tak też myślałem. Zatem dobrego lotu. — Pocałował ją i cofnął się.

Zwierzchnik stanął na skale w otoczeniu dwóch strażników. Tya i Jem rozwinęli skrzydła lotniczki. Corina ociągała się z odejściem, aż wreszcie Maris zawołała do niej:

— Nie gniewam się na ciebie! To przecież nie twoja wina. Lotnik nie ponosi odpowiedzialności za przekazywane przez siebie wieści!

— Dziękuję — odparła Corina. Jej ładna twarzyczka pobladła w świetle gwiazd.

— Jeżeli mi się nie powiedzie, masz dostarczyć moje skrzydła na Amberly, tak?

Corina niechętnie skinęła głową.

— Czy wiesz, co zwierzchnik zamierza z nimi zrobić?

— Znajdzie nowego lotnika, być może kogoś, kto utracił własne skrzydła w pojedynku. No cóż, dopóki nie wyszuka się kogoś… matka jest chora, ale ojciec w dalszym ciągu może latać.

Maris wybuchnęła beztroskim śmiechem.

— Jest w tym cudowna ironia. Corm zawsze pragnął moich skrzydeł, ale ja zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby po raz kolejny odebrać mu szansę na ich zdobycie.