Rozmyślała o swoich przyjaciołach, rozsianych po całej Przystani Wiatrów niczym wysepki na oceanie. Mogła się spodziewać wizyt niektórych z nich, ale większość tych ludzi została wyrwana z jej życia tak gwałtownie, jakby przestali istnieć. Kiedy ostatni raz widziała T'mara, był gruby i prowadził szczęśliwe życie w swym kamiennym domku na Hethenie, ucząc wnuczkę, jak wydobyć piękno z bryły skalnej. Teraz wydawał się lotniczce martwy tak samo jak Halland; stanowił zaledwie odległe wspomnienie. Uświadomiła sobie, że już nigdy nie ujrzy Reida ani jego pięknej, roześmianej żony, nie spędzi wieczoru, pijąc piwo Riesy i razem z nią wspominając Gartha. Wiedziała też, że już nigdy nie kupi u S'maela drewnianych błyskotek i nie pożartuje z kucharzem w małej gospodzie na Poweet. I już ani razu nie obejrzy wielkich dorocznych zawodów w lataniu, nie weźmie udziału w lotniczej imprezie, gdzie mogłaby plotkować i śpiewać piosenki.
Wspomnienia raniły ją niczym cięcia tysiąca noży. Maris wypłakiwała swój ból, szlochała tak bardzo, że brakowało jej tchu. Zdawała sobie sprawę z tego, że wygląda jak żałosna stara kobieta samotnie jęcząca na plaży, lecz mimo wszystko nie mogła się powstrzymać od płaczu.
Nie mogła również znieść myśli o lataniu, o tej wielkiej rozkoszy, którą na zawsze utraciła. Jednakże wspomnienia napływały same; roztaczał się przed nią świat, który ujarzmiała za pomocą skrzydeł; rozpamiętywała ekscytujące ucieczki przed burzą, mieniące się tysiącem odcieni niebo, cudowną samotność wzgórz. Tego wszystkiego nie będzie już mogła zobaczyć ani poczuć; zostawała jej tylko pamięć. Kiedyś, dawno temu, natrafiła na podmuch, który uniósł ją bardzo wysoko, niemal do wieczności, tam gdzie poruszali się gwiezdni żeglarze, a morze w dole znikało i jedynymi lotnikami były dziwne, nierealne, wietrzne widma. Maris zapamiętała ten dzień na zawsze.
Dookoła robiło się ciemno i zaczęły się pojawiać gwiazdy. Zewsząd szumiało morze. Maris była odrętwiała, przemarznięta na kość; nie miała już siły płakać, dręczyło ją poczucie, iż jej życie utraciło sens. W końcu zaczęła iść z powrotem do chatki, odwróciwszy się od morza i nieba.
W domu było ciepło, a gulasz roztaczał apetyczną woń. Widok stojącego przy kominku Evana sprawił, że serce Maris zaczęło bić w przyśpieszonym tempie. Kiedy wymówił jej imię, z jego błękitnych oczu emanowała ogromna czułość. Podbiegła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję. Przytuliła się do mężczyzny tak mocno, jakby od tego zależało jej życie. Zamknęła oczy, czując, że kręci jej się w głowie.
— Maris — powtórzył. — Maris. — W jego głosie słychać było radosne zaskoczenie. Uniósł ramiona i przytulił ją jeszcze mocniej i jeszcze serdeczniej. Wreszcie zaprowadził ją do stołu i postawił przed nią talerz.
Jedli, a on opowiadał jej, co wydarzyło się tego dnia. Musiał gonić kozła. Znalazł krzew z dojrzałymi srebrnymi jagodami. No i przygotował dla niej specjalny deser.
Maris kiwała głową. Prawie nie rozumiała, o czym do niej mówił, ale pragnęła słuchać jego kojącego głosu. Jego słowa i jego obecność sprawiały, iż mogła jeszcze wierzyć, że świat nie skończył się całkowicie.
W końcu postanowiła mu przerwać.
— Evan, muszę wiedzieć. Chodzi o… o ten defekt. Czy istnieje jakakolwiek szansa wyleczenia? Czy będę mogła… czyja dojdę do siebie?
Uzdrowiciel odłożył łyżkę. Z jego twarzy natychmiast zniknę — i ożywienie.
— Nie mam pojęcia, Maris. Nie sądzę, by ktokolwiek mógł rzec, czy twój stan ulegnie poprawie albo czy zajdą w nim jakieś liany. Nie jestem pewien.
— Wobec tego powiedz mi, co przypuszczasz.
Na twarzy Evana odmalował się ból.
— Moim zdaniem nie wydobrzejesz całkowicie — odparł cicho. — Nie sądzę, żebyś mogła odzyskać to, co utraciłaś.
Skinęła głową, nie zdradzając swych emocji.
— Rozumiem — rzekła. Odstawiła jedzenie. — Dziękuję. Chciałam to powiedzieć. Gdzieś w głębi duszy żywiłam jeszcze nadzieję. — Wstała.
— Maris…
Machnęła ręką na znak, żeby nie wstawał.
— Jestem zmęczona. Miałam ciężki dzień i muszę to wszystko przemyśleć, Evanie. Powinnam podjąć pewne decyzje i potrzebuję samotności. Wybacz mi. — Zmusiła się do uśmiechu. — Ten gulasz był świetny. Przykro mi, że nie zjem deseru, który przygotowałeś, nie jestem głodna.
Kiedy Maris obudziła się, w pokoju było ciemno i chłodno. Ogień, który rozpaliła, już dawno wygasł. Usiadła na łóżku i zaczęła wytężać oczy w mroku. Żadnych łez, pomyślała Z tym już koniec.
Odkryła koce i wstała. Miała wrażenie, że podłoga usuwa jej się spod nóg, i przez chwilę odczuwała zawroty głowy. Zaraz jednak odzyskała równowagę, włożyła kusą koszulę i poszła do kuchni, gdzie zapaliła świecę od żarzących się na palenisku węgli. Ruszyła boso po zimnej drewnianej podłodze. Pokonała korytarz, minęła pracownię, w której Evan przygotowywał swoje napary i maści, przeszła obok pustych sypialni dla przybywających tu czasem pacjentów.
Kiedy otworzyła drzwi, Evan poruszył się na łóżku i spojrzał na nią, otwierając zaspane oczy.
— Maris? — odezwał się sennym głosem. — Co się stało?
— Nie chcę umrzeć — odparła.
Przeszła przez pokój i postawiła świecę na stoliku obok jego łóżka. Evan usiadł i chwycił j ą za rękę.
— Jako uzdrowiciel, już nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić — powiedział. — Jeśli chcesz mojej miłości… jeśli pragniesz mnie…
Powstrzymała go od dalszych słów pocałunkiem.
— Tak — rzekła.
— Moja kochana. — Popatrzył na nią w blasku świecy. Cienie przydawały jego twarzy osobliwego wyrazu i przez chwilę Maris czuła własną niezręczność i strach.
Ale ten moment zaraz minął. Evan odkrył koc, a Maris zrzuciła ubranie i wskoczyła do jego łóżka. Mężczyzna objął ją. Jego ręce były delikatne, kochające i cudownie znajome, a jego ciało ciepłe j pełne życia.
— Naucz mnie uzdrawiania — powiedziała Maris następnego ranka. — Chciałabym z tobą pracować.
Evan uśmiechnął się.
— Dziękuję bardzo — odparł. — Wiesz, to nie jest takie proste. Skąd to nagłe zainteresowanie sztuką leczenia?
Zmarszczyła czoło.
— Evan, ja muszę coś robić. Nauczyłam się tylko latania, a teraz to utraciłam, a przecież nigdy nie zajmowałam się niczym innym. Mogłabym popłynąć statkiem na Amberly i bezczynnie przeżyć resztę swych dni w domu, który odziedziczyłam po ojczymie. Byłabym zabezpieczona — nawet gdybym nie miała nic, lud Amberly nie dopuściłaby, by jego lotniczka chodziła na żebry. — Wstała od stołu i zaczęła chodzić po pokoju. — Mogłabym też zostać tutaj, jeślibym miała jakieś zajęcie. Evan, jeżeli nie zdołam zapełnić dni czymś pożytecznym, wspomnienia doprowadzą mnie do obłędu. Na urodzenie dziecka jest już za późno, zresztą, o tym, że nie będę matką, zadecydowałam przed wielu laty. Nie potrafię żeglować na statku, śpiewać ani budować domów. Ogrody, którymi zaczynałam się opiekować, zawsze marniały, szycie idzie mi kiepsko, a jeśli miałabym się gnieść w sklepie i cały dzień sprzedawać towary, musiałabym topić smutek w alkoholu.