Выбрать главу

Evan trzymał rękę Maris i gładził ją.

— Szybko się uczy — powiedział po namyśle. — Bardzo pragnie być pomocna i nie wymiguje się od uciążliwych czy trudnych zadań. Jeszcze nie wiem, czy jest stworzona do leczenia i czy kiedykolwiek opanuje wszystkie umiejętności. Muszę jednak egoistycznie przyznać, że cieszę się, iż tu ze mną jest. Mam nadzieję, że nigdy nie zechce mnie opuścić.

Maris oblała się rumieńcem. Pochyliła głowę i wypiła kolejny łyk alkoholu. Była spłoszona, ale też usatysfakcjonowana ostatnimi słowami uzdrowiciela. Nigdy nie rozmawiali ze sobą jak para kochanków — nie składali sobie nawzajem romantycznych obietnic, nie wysuwali przesadnych roszczeń ani nie prześcigali się w komplementach. I chociaż usiłowała odpędzać od siebie niewygodne myśli, to jednak doznawała przykrego wrażenia, iż nie dała Evanowi czasu do namysłu — że wkroczyła w jego życie, stawiając go przed faktem dokonanym. W jego głosie brzmiało jednak prawdziwe uczucie.

Zapadła cisza. Chcąc ją przerwać, Maris zaczęła wypytywać Colla o Bari.

— Kiedy zaczęła z tobą podróżować?

— Jakieś sześć miesięcy temu — odparł. Odstawił kubek, otarł usta i wziął gitarę. Podczas rozmowy pieścił struny, wydobywając z instrumentu ciche akordy. — Nowy mąż jej matki to człowiek popędliwy. Raz uderzył Bari. Jej matka boi się mu przeciwstawić, więc nie protestowała, gdy zabierałem dziewczynkę. Powiedziała mi, że być może on jest zazdrosny o Bari — bardzo chciałby mieć własne dziecko.

— Co czuje Bari?

— Myślę, że jest zadowolona, przebywając ze mną. To takie spokojne stworzenie. Wiem, że tęskni za matką, ale woli być z dala od domu, w którym bez przerwy ją strofowano.

— Czy zamierzasz uczynić z niej śpiewaczkę? — zagadnął Evan.

— Jeśli będzie tego chciała. Ja wiedziałem, że zostanę śpiewakiem, gdy byłem młodszy niż ona teraz, ale Bari jeszcze nie jest pewna, co chce zrobić ze swoim życiem. Śpiewa jak słowik, ale prawdziwy śpiewak nie ogranicza się do odtwarzania cudzych utworów, a ona jeszcze nie układa własnych.

— Jest bardzo młoda — zauważyła Maris.

Coll wzruszył ramionami i znowu odłożył gitarę.

— Tak. Jest jeszcze dużo czasu. Nie naciskam na nią. — Zamrugał i przeciągle ziewnął. — Chyba powinienem iść spać.

— Odprowadzę cię do pokoju — powiedział Evan.

Coll roześmiał się i potrząsnął głową.

— Nie musisz — rzekł. — Po czterech dniach czuję się tutaj jak u siebie w domu.

Wstał. Maris również wstała i sprzątnęła puste kubki. Pocałowała Colla na dobranoc i czekała na Evana, który dosypał świeżego węgla do ogniska i poustawiał sprzęty. Potem, trzymając się za ręce, poszli do wspólnego łoża.

Przez kilka następnych dni Coll sprawiał, że Maris była w świetnym nastroju. Przebywali razem nieustannie. Opowiadał jej o swoich przygodach i śpiewał jej piosenki. Przez wszystkie lata od momentu, gdy Coll pierwszy raz wyruszył z Barrionem, a Maris stała się lotniczką z prawdziwego zdarzenia, nigdy nie spędzili wspólnie tak dużo czasu. Ten okres bardzo ich zbliżył. Coll po raz pierwszy napomknął Maris o swym nieudanym małżeństwie i oświadczył, iż to on ponosi winę, gdyż zbyt często nie było go w domu. Maris nie opowiadała o wypadku ani o swoim załamaniu, ale nie musiała tego robić. Coll doskonale zdawał sobie sprawę, ile znaczyły dla niej skrzydła.

Dni niepostrzeżenie wydłużały się w tygodnie, a Coll i Bari nadal gościli u Evana. Coll opuszczał wyspę, żeby śpiewać w gospodach Thossi i Port Thayos, natomiast Bari nie odstępowała na krok uzdrowiciela. Była spokojna i uważna, nie narzucała się; jej zainteresowanie bardzo cieszyło Evana. Wszyscy czworo żyli zgodnie, sprawiedliwie dzielili się obowiązkami, a wieczorem zbierali się przed kominkiem, żeby umilić sobie czas opowieściąmi i grami. Maris mówiła wszystkim, że jest zadowolona, że już nie wyobraża sobie innego życia.

Któregoś dnia na wyspie pojawiła się S'Rella.

Tego popołudnia Maris siedziała w domu sama i usłyszała pukanie do drzwi. Na widok starej przyjaciółki najpierw poczuła radość, ale gdy rozłożyła ramiona, żeby ją uścisnąć i bezwiednie skierowała wzrok na przewieszone na ramieniu S'Relli skrzydła, zabolało ją serce. Usadowiła S'Relle na krześle w pobliżu kominka i nastawiła czajnik na herbatę. Cały czas myślała tępo: „Niedługo odleci i mnie zostawi".

Musiała się zdobyć na ogromny wysiłek, by usiąść obok lotniczki i okazując zaciekawienie, wypytywać ją o najnowsze wieści.

S'Rella była rozpromieniona; nie potrafiła ukryć podniecenia.

— Przybyłam tu w ważnej sprawie — powiedziała. — Mam dla ciebie wiadomość. Zapraszam cię, abyś ruszyła w podróż na Morski Ząb i zamieszkała tam jako nowy szef akademii. W Drewnianych Skrzydłach potrzebują na stałe dobrego nauczyciela, nie takiego, jak ci, którzy przychodzili i odchodzili w ciągu ostatnich sześciu lat. Kogoś kompetentnego, zaangażowanego. Przywódcy. Ciebie, Maris. Wszyscy liczą na ciebie — nikt nie nadaje się lepiej do tej pracy. Wszyscy chcemy, żebyś tam była.

Maris pomyślała o nieżyjącej od prawie piętnastu lat Senie. Przypomniała sobie ostatnie lata jej drugiego życia. Schorowana nauczycielka stała na skale w Drewnianych Skrzydłach i ochrypłym głosem pokrzykiwała na krążących wokół niej młodych drewnianoskrzydłych, żeby przekazać im swoją wiedzę. Sama nie mogła już latać. Mając bezwładną nogę i niewidzące, zasnute bielmem oko, była skazana na życie na ziemi. Lata mijały, a ona stała na dole i pilnie obserwowała zwiastujące burzę wiatry, a także ćwiczących w powietrzu adeptów latania. I tak do śmierci. Jak ona mogła to znosić?

Maris zadrżała i gwałtownie potrząsnęła głową.

— Maris? — S'Rella wydawała się zaskoczona. — Zawsze byłaś najzagorzalszą zwolenniczką Drewnianych Skrzydeł i całego systemu. Mogłabyś jeszcze tak wiele zdziałać… Co z tobą? Maris spojrzała na nią spode łba. Miała ochotę krzyczeć.

— Jak możesz o to pytać? — zapytała bardzo cicho.

— Ale… — S'Rella rozłożyła ramiona. — Co możesz robić tutaj? Maris, wiem, co czujesz — uwierz mi. Jednakże twoje życie nie jest skończone. Pamiętam, jak kiedyś powiedziałaś mi, że my, lotnicy, jesteśmy dla ciebie rodziną. I tak jest w dalszym ciągu. To nierozsądne z twojej strony skazywać się na wygnanie. Wracaj. Potrzebujesz nas teraz, a my nadal potrzebujemy ciebie. Twoje miejsce jest w Drewnianych Skrzydłach — bez ciebie ta akademia nie mogłaby istnieć. Nie odwracaj się od niej plecami.

— Nic nie rozumiesz — odparła Maris. — Zresztą, czy byłabyś w stanie? Przecież nadal możesz latać.

S'Rella wyciągnęła rękę, chwyciła dłoń Maris i nie wypuszczała jej, aczkolwiek Maris nie odwzajemniała uścisku.

— Usiłuję zrozumieć — powiedziała. — Wiem, jak bardzo musisz cierpić. Uwierz mi, gdy tylko dowiedziałam się o wszystkim, zaczęłam się zastanawiać, jak wyglądałoby moje życie, gdybym została ranna. Wiesz, parokrotnie zdarzało się, że spędzałam na ziemi cały rok, chociaż nigdy nie musiałam godzić się z myślą, iż tak będzie już zawsze. Ale każdy musi brać to pod uwagę. Wiesz, wszyscy lotnicy kiedyś przestają latać. Czasami o końcu decyduje turniej, czasami wypadek, a czasami po prostu podeszły wiek.

— Zawsze wyobrażałam sobie, że wtedy umrę — cicho rzekła Maris. — Nigdy nie brałam pod uwagę tego, że pomimo braku skrzydeł będę nadal żyła.

S'Rella pokiwała głową.

— Wiem — odparła. — Ale skoro już do tego doszło, musisz się jakoś przystosować.

— Jestem pogodzona z losem. A raczej byłam. — Odepchnęła rękę S'Relli. — Rozpoczęłam tutaj nowe życie. Gdybyś nie przyleciała… Gdybym po prostu mogła zapomnieć… — Dostrzegła cień na twarzy S' Relli i uświadomiła sobie, że zraniła swą przyjaciółkę.