Выбрать главу

Jednakże S'Rella otrząsnęła się z przykrych myśli. Na jej twarzy malowała się determinacja.

— Nie uda ci się zapomnieć — oświadczyła. — Ta sytuacja jest beznadziejna. Musisz żyć dalej, robić to, co potrafisz. Płyń do Drewnianych Skrzydeł, żeby tam uczyć. Bądź blisko swoich przyjaciół. Ukrywając się tutaj, jedynie stwarzasz pozory…

— W porządku, to są pozory — ochryple rzekła Maris. Wstała i podeszła do okna. Patrzyła niewidzącym wzrokiem na tworzący wilgotną, burozieloną plamę las. — Potrzebuję tych pozorów, żeby móc dalej żyć. Nie potrafię znieść ciągłego wspominania tego, co utraciłam. Kiedy zobaczyłam cię stojącą w drzwiach, myślałam tylko o twoich skrzydłach i o tym, jak bardzo pragnęłabym je przypiąć i odlecieć stąd. Wydawało mi się, że już mi przeszło, że zapuściłam tu korzenie. Kocham Evana i dużo się od niego uczę jako jego pomocniczka. Robię coś pożytecznego. Cieszę się, że mam przy sobie Colla i że poznałam jego córkę. A teraz widok jednej pary skrzydeł to wszystko niweczy i zamienia moje życie w nicość.

W chatce zapanowała cisza. Wreszcie Maris odwróciła się od okna i spojrzała na S'Relle. Zobaczyła na twarzy przyjaciółki łzy, ale także upór i dezaprobatę.

— Dobrze — powiedziała z westchnieniem. — Mów mi, że postępuję źle. Powiedz mi, jakie jest twoje zdanie.

— Moim zdaniem, postępujesz źle — odparła S'Rella. — Myślę, że na dłuższą metę utrudnisz sobie życie. Przecież nie uda ci się go wymazać, tak jakby nie istniała przeszłość. Przecież nie żyjesz w świecie pozbawionym lotników. Możesz się tutaj ukrywać i pozować na pomocniczkę uzdrowiciela, ale nigdy nie zdołasz zapomnieć, że byłaś, a właściwie jesteś lotniczką. Nadal cię potrzebujemy — życie jeszcze się dla ciebie nie skończyło. Ty nie pogodziłaś się życiem — nadal przed nim uciekasz. Wracaj do Drewnianych Skrzydeł, Maris.

— Nie, nie, nie! S'Rello, nie mogłabym tego znieść. Może masz rację, może to, co robię, jest niesłuszne, aleja wszystko przemyślałam i zdecydowałam, że zostało mi tylko to jedno. Nie mogę znieść bólu. Trzeba jakoś żyć, zatem muszę zapomnieć o tym, co utraciłam, bo inaczej zwariuję. Ty tego nie rozumiesz. Nie mogłabym patrzeć, jak wszyscy dookoła mnie z radością unoszą się w powietrzu, nie pogodziłabym się ze świadomością, że już nigdy do nich nie dołączę. I ciągle by mi przypominano, co straciłam. Nie mogę. Drewniane Skrzydła nie zginą beze mnie. Nie mogę tam wrócić. — Przerwała, drżąc z emocji. Miotał nią lęk i wspomnienie tego, co zaprzepaściła.

S'Rella wstała i objęła ją. Trzymała ją tak długo, aż dygotanie ustało.

— W porządku — powiedziała łagodnie. — Nie będę na ciebie naciskać. Nie mam prawa mówić ci, co powinnaś zrobić. Ale… gdybyś zmieniła decyzję, gdybyś przemyślała to wszystko jeszcze raz, po jakimś czasie… Wiem, że to miejsce zawsze będzie stało przed tobą otworem. Decyzja należy do ciebie. Ja nie odezwę się na ten temat ani słowem.

Następnego dnia Maris i Evan wstali wcześnie i spędzili poranek, starając się udobruchać chorego, gderliwego staruszka w jego odludnej leśnej chatce. Bari, która zerwała się już o świcie, poszła za nimi, ponieważ jej ojciec jeszcze spał. Okazało się, że potrafi skłonić cienkie wargi pacjenta do uśmiechu, czego nie dokonali uzdrowiciel i jego pomocniczka. Nastrój Maris uległ poprawie. Dotychczas była przygnębiona, a jękliwe skargi staruszka wzmagały jej irytację. Z trudem powstrzymywała się od gniewnego warknięcia.

— Sądząc po jego zachowaniu, można byłoby pomyśleć, że jest umierający — powiedziała, gdy ruszyli w powrotną drogę.

Mała Bari popatrzyła na nią dziwnie.

— Ależ on j e s t umierający — powiedziała cicho i spojrzała na Evana, jakby szukała u niego wsparcia.

Uzdrowiciel skinął głową.

— Dziecko ma rację — oznajmił burkliwym tonem. — Objawy są bardzo wyraźne, Maris. Czyżbyś w ogóle nie słuchała tego, co ci wpajałem? Ostatnio zrobiłaś się mniej uważna, w przeciwieństwie do Bari. Wątpię, żeby pożył dłużej niż trzy miesiące. Jak myślisz, dlaczego zrobiłem mu tesis?

— Objawy? — Maris wydawała się zmieszana i zażenowana. Dość łatwo zapamiętywała wskazówki Evana, lecz gorzej szło jej ze stosowaniem ich w praktyce. — Skarżył się, że ma bóle w kościach — powiedziała. — Myślałam, że… Przecież to staruszek, a starzy ludzie często…

Evan chrząknął zniecierpliwiony.

— Bari, jak się zorientowałaś, że on jest umierający? — zapytał.

— Pomacałam jego łokcie i kolana, tak jak mi pokazywałeś — odparła z dumą dziewczynka. — Były pokryte guzami i twardniały. Dotykałam go też pod brodą. Za bokobrodami. Miał zimną skórę. Czy to był obrzęk?

— Obrzęk — z zadowoleniem powtórzył Evan. — Dzieci często z tego wychodzą, ale dorosłym nie udaje się nigdy.

— Ja… Ja nie zauważyłam — wyjąkała Maris.

— Rzeczywiście — odparł Evan.

Szli dalej w milczeniu. Bari wesoło podskakiwała, natomiast Maris odczuwała potworne zmęczenie.

W powietrze wyczuwało się delikatne tchnienie wiosny.

Krocząc rześkim świtem w towarzystwie Evana, Maris czuła się znakomicie. Wprawdzie pod koniec drogi miała ujrzeć ponure siedzibę zwierzchnika, ale na razie rozkoszowała się słońcem i świeżym powietrzem. Pomimo iż miała na sobie płaszcz, jej ciało pieścił łagodny wiatr. Na szarozielonym mchu, porastającym żyzny czarnoziem przy drodze, połyskiwały niczym klejnoty czerwone, niebieskie i żółte kwiaty. W koronach drzew buszowały rozśpiewane ptaki, tworząc na niebie ogniste plamki. W takie dni jak ten samo oddychanie i poruszanie się sprawiało człowiekowi ogromną przyjemność.

Evan nie odzywał się. Maris wiedziała, że uzdrowiciel duma nad wiadomością, która skłoniła ich do tej wyprawy. Jeszcze przed nastaniem świtu zbudziło ich walenie do drzwi. Jeden z wysłanników zwierzchnika zdyszanym głosem oznajmił, że w siedzibie władcy potrzebny jest uzdrowiciel. Nie znał szczegółów; wiedział tylko, że ktoś został ranny i potrzebuje pomocy.

Zaspany Evan nie miał ochoty opuszczać rozgrzanej pościeli. Jego siwe włosy sterczały jak zmierzwione pióra ptaka.

— Wszyscy wiedzą, że zwierzchnik ma osobistego lekarza, który opiekuje się jego rodziną i służbą — protestował. — Dlaczego on nie zajmie się tym nagłym przypadkiem?

Goniec, który najwyraźniej nie wiedział nic ponad to, co miał do przekazania, sprawiał wrażenie zakłopotanego.

— Uzdrowiciel Reni został niedawno wtrącony do więzienia za zdradę, za podejrzenie o zdradę — odparł cicho, zduszonym głosem.

Evan zaklął.

— Zdrada! Przecież to szaleństwo. Reni z pewnością nie… Och, dobrze, przestań już przygryzać wargę, chłopcze. Pójdziemy, ja i moja asystentka, i zajmiemy się tą raną.

Dość szybko znaleźli się w wąskiej dolinie i zobaczyli w oddali zarysy masywnej, kamiennej twierdzy zwierzchnika. Maris szczelniej otuliła się płaszczem. W tym miejscu powietrze było zimniejsze; wiosna nie docierała za skalny masyw. Maris nie widziała żadnych kwiatów czy jaskrawych pnączy bluszczu, które urozmaicałyby monotonny krajobraz składający się ze skał i porostów. Jedynymi dającymi się słyszeć ptakami były schrypnięte, padlinożerne rybitwy.

Zdążyli pokonać zaledwie kilka metrów doliny, gdy wyszła im na spotkanie dość stara strażniczka o twarzy poznaczonej bliznami; miała nóż za paskiem i łuk na plecach. Zadała wędrowcom serię pytań, przeszukała ich i odebrała Evanowi jego zestaw chirurgiczny, a następnie przeszła z nimi przez dwa punkty kontrolne i odeskortowała aż do bramy fortecy.