Maris zauważyła, że wysokie, grube mury patroluje jeszcze więcej strażników niż podczas jej ostatniej wizyty. Rzuciła jej się w oczy także zawziętość i tłumione podniecenie w oddziałach ćwiczących musztrę na dziedzińcu.
Zwierzchnik oczekiwał ich w zewnętrznej sali. Był sam, jeśli nie brało się pod uwagę nie odstępujących go strażników. Na widok Maris poczerwieniał i przemówił do Evana surowym tonem:
— Posłałem po ciebie, uzdrowicielu, a nie po tę pozbawioną skrzydeł lotniczkę.
— Maris jest teraz moją asystentką — spokojnie odparł Evan. — Jak sam doskonale wiesz, nie jest lotniczką.
— Ktoś, kto był lotnikiem, jest nim całe życie — warknął zwierzchnik. — Ma przyjaciół lotników i nie potrzebujemy jej tutaj. Względy bezpieczeństwa…
— Ona terminuje u uzdrowiciela — przerwał mu Evan. — Ja za nią ręczę. Zasady postępowania, które mnie wiążą, są wiążące również dla niej. Nie będziemy plotkować o tym, czego się tutaj dowiemy.
Zwierzchnik nadal miał nachmurzone oblicze. Maris zesztywniała z wściekłości — jak śmiał mówić o niej w taki sposób, jakby nawet nie dostrzegał jej obecności?
Wreszcie opór zwierzchnika zelżał.
— Nie wierzę w to „terminowanie" — oznajmił gderliwie — ale uwierzę w twoją porękę, uzdrowicielu. Jednakże pamiętaj, że jeśli ona zacznie rozpowiadać o tym, co tu dzisiaj zobaczy, oboje będziecie wisieć.
— Dołożyliśmy wszelkich starań, żeby dotrzeć tu szybko — rzekł chłodno Evan. — Jednak sądząc po twoim zachowaniu, ów pośpiech był nieuzasadniony.
Zwierzchnik odwrócił się bez słowa i posłał po dwóch kolejnych strażników. Następnie, nawet nie obejrzawszy się za siebie, opuścił swych gości.
Dwaj młodzi i uzbrojeni po zęby strażnicy eskortowali Evana i Maris po stromych kamiennych schodkach do tunelu wykutego w litej skale, pod częścią mieszkalną fortecy. Na ścianach w rzadkich odstępach były umieszczone obficie dymiące pochodnie. Ich drżący płomień zapewniał skąpe oświetlenie, lecz powietrze w tym wąskim, nisko sklepionym przejściu cuchnęło pleśnią i gryzło w oczy. Maris nagle ogarnęło uczucie klaustrofobii i chwyciła Evana za rękę.
Wreszcie doszli do miejsca, w którym korytarz rozgałęział się i kończył dwojgiem grubych, drewnianych drzwi; pod jednymi z nich przystanęli. Strażnicy usunęli masywną belkę, która je ryglowała. Prowadziły do małej kamiennej celi, w której znajdował się prymitywny siennik i okrągłe, wysoko umieszczone okienko. O ścianę opierała się młoda kobieta o długich, jasnych włosach. Miała opuchnięte wargi i podbite oko, a na jej ubraniu było widać ślady krwi. Maris rozpoznała ją dopiero po dłuższej chwili.
— Tya — powiedziała z niedowierzaniem.
Strażnicy odeszli, uprzednio ryglując drzwi. Oznajmili, że będą czekali na zewnątrz, w razie gdyby czegoś od nich potrzebowano.
Podczas gdy Maris nadal nie mogła się otrząsnąć ze zdumienia, Evan podszedł do Tyi.
— Co się stało? — zapytał.
— Te zbiry zwierzchnika nie były zbyt delikatne podczas aresztowania — odparła Ty a z charakterystyczną dla siebie chłodną ironią. — A może popełniłam błąd, usiłując stawiać im opór.
— Gdzie jesteś ranna? — ciągnął Evan.
Tya skrzywiła się.
— Zdaje się, że złamali mi obojczyk i odłamali kawałek zęba, a reszta to tylko guzy. Cała ta krew pociekła mi z ust.
— Maris, podaj moją apteczkę — powiedział Evan.
Maris wypełniła polecenie i spojrzała na Tyę.
— Jak on mógł zaaresztować lotniczkę? Dlaczego?
— Oskarża się mnie o zdradę — odparła Tya. Po chwili syknęła, gdyż Evan zaczął naciskać palcami jej szyję.
— Usiądź — rzekł i pomógł jej to zrobić. — Tak będzie lepiej.
— On musiał oszaleć — stwierdziła Maris. Przypomniała sobie szalonego zwierzchnika Kennehut. Dowiedziawszy się o śmierci syna na jakiejś odległej wyspie, w przypływie rozpaczy zamordował wysłannika, który obwieścił mu smutną nowinę. Po tym zdarzeniu lotnicy wykluczyli go ze swojej społeczności, aż w końcu dumna, bogata Kennehut obróciła się w zaniedbane pustkowie, a nazwa wyspy stała się symbolem obłędu i rozpaczy. Od tamtej pory żaden zwierzchnik nie odważył się skrzywdzić lotnika. Teraz jednak to się stało!
Maris pokręciła głową. Wpatrywała się w Tyę, lecz w gruncie rzeczy jej nie widziała.
— Skoro wyobraża sobie, że wieści, które przynosisz od jego wrogów, pochodzą od ciebie samej, to chyba nie ma ani krztyny zdrowego rozsądku. Już samo nazywanie tego zdradą jest niewłaściwe. Ten człowiek naprawdę oszalał. Nie należysz do jego poddanych — on zdaje sobie sprawę z tego, że lotników nie obowiązują tutejsze prawa. A skoro jesteś mu równa, to jak mogłabyś zdobyć się na zdradziecki czyn? Co, według niego, zrobiłaś?
— Och, on wie, co zrobiłam — odparła Tya. — Nie twierdzę, że aresztowano mnie niesłusznie. Po prostu nie spodziewałam się, że to wykryje. Nadal nie jestem pewna, jak się o tym dowiedział; wydawało mi się, że zachowałam wszelkie środki ostrożności. — Skrzywiła się. — Ale teraz to wszystko nie przydaje się na nic. Wojna i tak wybuchnie, a będzie gwałtowna i krwawa. Równie dobrze mogłabym się w tę sprawę nie angażować.
— Nie rozumiem.
Tya ukazała zęby w uśmiechu. Pomimo że była posiniaczona i bez wątpienia odczuwała ból, jej czarne oczy spoglądały na Maris z niezwykłą przenikliwością.
— Nie? Słyszałam, że niektórzy starzy lotnicy mogą przekazywać wiadomości, nie wiedząc, co one zawierają. Aleja zawsze znałam ich treść — pamiętałam każdą wojowniczą pogróżkę, każdą kuszącą obietnicę, każdą zapowiedź sojuszu w obliczu konfliktu. Dowiedziałam się rzeczy, których nie miałam zamiaru wyjawiać. Zaczęłam zmieniać treść wiadomości. Z początku tylko trochę, żeby brzmiały nieco bardziej dyplomatycznie. Wracałam z odpowiedziami zmierzającymi do opóźnienia wojny, na której jemu tak strasznie zależało. Wszystko szło dobrze, ale w końcu zorientował się, że go oszukuję.
— W porządku, Tya — odezwał się Evan. — Teraz już nic nie mów. Zamierzam nastawić ci obojczyk, a to będzie bolało. Będziesz siedziała nieruchomo, czy też chcesz, żeby Maris cię przytrzymywała?
— Postaram się nie ruszać, uzdrowicielu — odparła Tya i wzięła głęboki oddech.
Maris tępo wpatrywała się w Tyę, nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszała. Tya zrobiła coś niesłychanego — zmieniła treść wiadomości, którą jej powierzono. Zaangażowała się w politykę lądowców, zamiast trzymać się od niej z dala, jak przystało na lotniczkę. Szalony akt aresztowania lotniczki nie wydawał się już taki nieracjonalny — jak inaczej w tej sytuacji mógł postąpić zwierzchnik? Nic dziwnego, że obecność Maris tak go wzburzyła. Kiedy wieść dotarła do innych lotników…
— Co zwierzchnik planuje z tobą zrobić? — zapytała Maris.
Po raz pierwszy Tya posmutniała.
— Zdradę przeważnie karze się śmiercią.
— Nie odważyłby się!
— Nie jestem taka pewna. Bałam się, że planuje potajemnie mnie zabić i pogrzebać tutaj, a strażników, którzy mnie aresztowali, zmusi do milczenia. Ludzie myśleliby, że zaginęłam gdzieś na morzu. Ale skoro ty się tutaj zjawiłaś, nie sądzę, żeby tak postąpił. Przecież zdemaskowałabyś go.
— A wtedy oboje byśmy wisieli jako zdradzieccy kłamcy beztrosko zauważył Evan. Potem, już poważniejszym tonem, dodał: — Nie, myślę, że masz rację, Tya. Zwierzchnik nie przysłałby po mnie, gdy chciał cię potajemnie zabić. O wiele prościej jest pozwolić ci umrzeć. Im więcej ludzi dowie się o aresztowaniu ciebie, tym bardziej jest zagrożony.