Maris zrobiło się niedobrze.
— Myślę, że nie — odparł Evan. — A teraz wybacz, ale musimy już się zbierać.
Evan i Maris nie odzywali się do siebie aż do momentu, gdy strażnicy zostawili ich u wylotu doliny. Znalazłszy się na drodze prowadzącej do domu, mogli mieć nadzieję, że nie usłyszy ich żaden nieprzyjaciel.
— Biedny Reni — rzekł Evan.
— Biedna Tya — dodała Maris. — On chce powiesić również ją. Och, bez wątpienia postąpiła niewłaściwie, ale jaki straszny czekają los! Nie wiem, co zrobią lotnicy, ale przecież nie mogą tego tolerować. Zwierzchnikowi nie wolno skazać lotnika i dokonać na nim egzekucji!
— To może się nie zdarzyć — odparł Evan. — Biedny Reni bez wątpienia umrze, ale nie wiadomo, czy to usatysfakcjonuje zwierzchnika. To człowiek żądny krwi, ale nie szaleniec. Z pewnością zdaje sobie sprawę z tego, że ostatecznie będzie musiał oddać Tyę w ręce lotników i że to oni muszą wymierzyć jej karę.
— Cokolwiek stanie się Tyi, ja nie mogę się wtrącać — westchnęła Maris. — Ciężko jest się wyzbyć dawnych przyzwyczajeń, przecież ponad czterdzieści lat uważałam się za lotniczkę. Jednakże teraz jestem lądowcem, jak wszyscy, i los Tyi nie powinien mieć dla mnie żadnego znaczenia.
Evan otoczył Maris ramieniem i mocno przytulił.
— Maris, nikt nie oczekuje od ciebie, żebyś zapomniała o swojej lotniczej przeszłości albo przestała odczuwać siłę dawnych więzów.
— Wiem — odparła Maris. — Nikt oprócz mnie samej. Ale tak nie jest dobrze, Evan. Ja muszę o tym zapomnieć, bo inaczej nie potrafię dalej żyć. Kiedy byłam młoda, historia Drewnianoskrzydłego wydawała mi się romantyczna. Uważałam, że najważniejsze jest marzyć i gdy mocno się czegoś chce, to w końcu udaje się to osiągnąć, nawet za cenę własnego życia. Nigdy się nie zastanawiałam, jak potoczyłyby się losy Drewnianoskrzydłego, gdyby został wyłowiony z oceanu, gdyby jego legendarny upadek nie zakończył się śmiercią. Gdyby, unosząc się na tych idiotycznych drewnianych skrzydłach, został złapany i przekazany swoim przyjaciołom lądowcom. Ciekawe, jak by żył ze świadomością porażki. Na jakie kompromisy by się zgodził wiedząc, że jego marzenia zostały unicestwione. — Westchnęła i oparła głowę na ramieniu Evana. — Byłam lotniczką długo — dłużej niż wielu innych. Powinnam być zadowolona. Żałuję, że tak nie jest. Pod pewnymi względami nadal jestem dzieckiem, Evanie. Nigdy nie nauczyłam się godzić z rozczarowaniami — myślałam, że zawsze jest jakiś sposób, żeby dostać to, czego się chce, bez konieczności rezygnacji czy pójścia na kompromis. To takie trudne.
— Dojrzewanie bywa bolesne — stwierdził Evan. — A gojenie ran wymaga czasu. Musisz dać sobie trochę czasu, Maris.
Colla i Bari nie było w domu. Postanowili odbyć wędrówkę po Thayos, ostatnią przed wypłynięciem na inne wyspy Wschodu. Coll zapewnił Maris i Evana, że niedługo wrócą, ale Maris podejrzewała, iż ponowne ujrzenie Colla i jego córki będzie możliwe raczej za kilka lat niż miesięcy.
Tymczasem stało się to już po kilku dniach.
Coll szalał z wściekłości.
— Żeby opuścić tę nędzną skałę, trzeba mieć pozwolenie od zwierzchnika — rzekł, gdy powitała go zaskoczona Maris. Prawie krzyczał. — Przeżywamy krytyczny okres, w którym śpiewacy mogą się okazać szpiegami!
Zza masywnej postaci nieśmiało wyjrzała Bari, a potem rzuciła się kolejno do Maris i Evana, żeby ich uściskać.
— Cieszę się, że wróciliśmy — mruknęła.
— A zatem, czy wypowiedziano wojnę Thrane? — zapytał Evan. Wprawdzie uśmiechnął się do Bari, ale twarz miał poważną.
Coll rozsiadł się na dużym krześle w pobliżu kominka.
— Nie wiem, czy to jest już wojna czy nie — odparł. — Ale na innych wyspach mówi się, że zwierzchnik niedawno wysłał trzy okręty wojenne, pełne strażników, żeby przejąć kontrolę nad tymi pokładami żelaza. — Kiedy mówił do Evana, jego palce błądziły po strunach gitary, wydobywając ciche, chaotyczne dźwięki.
— I w okresie oczekiwania na rezultat tego przedsięwzięcia nikomu nie będzie wolno lądować na Thayos ani opuszczać tej wyspy bez wyraźnego osobistego pozwolenia zwierzchnika. Handlarze są wściekli, ale boją się protestować. — Coll nachmurzył się. — Tylko zaczekajcie, aż oddalę się stąd na przyzwoitą odległość! Ułożę taką piosenkę, że zwierzchnikowi spuchną uszy, gdy ją usłyszy. Właśnie tak będzie!
Maris wybuchnęła śmiechem.
— Teraz mówisz jak Barrion. Zawsze twierdził, że w gruncie rzeczy to wy, śpiewacy, sprawujecie rządy.
Coll wreszcie się uśmiechnął, ale Evan nadal miał ponurą minę.
— Żadna pieśń nie uleczy rannych i nie wróci życia martwym — powiedział. — Jeśli dojdzie do wojny, będziemy musieli opuścić las i udać się do Port Thayos. Właśnie tam będzie się przywozić rannych, tych, którzy przeżyją morską eskapadę.
— Ludzie oszaleli — zauważył Coll. — Rozpowszechniane są rozmaite nieprawdopodobne historie. W mieście zapanowała przygnębiająca atmosfera. Zwierzchnik powiesił swego uzdrowiciela i ludzie boją się chodzić do twierdzy. Będą kłopoty, i to nie tylko z Thrane. — Jego wzrok spoczął na Maris. — U lotników też coś się dzieje. Naliczyłem chyba kilkanastu, jak przelatywali tam i z powrotem nad cieśniną. Sądziłem, że przekazują wiadomości wojenne, ale kiedy piłem z pewną garbarką w Głowie Scylli, powiedziała mi interesującą rzecz. Ma w oddziałach straży siostrę, która pochwaliła jej się, że niedawno aresztowała lotnika. Zwierzchnik ośmielił się zarządzić egzekucję na lotniku za zdradę! Wyobrażasz sobie coś podobnego?
— Tak — rzekła Maris. — To prawda.
— Ach — wtrącił się Coll. Wydawał się zdziwiony. Mówił chaotycznie. — No, tak… Czy mógłbym dostać herbatę?
— Zaraz ci ją przyniosę — powiedział Evan.
— Mów dalej — ponaglała Maris. — Jakieś inne pogłoski?
— Być może wiesz więcej ode mnie. Co z tym aresztowaniem? Nie mogłem w to uwierzyć. Co ci o tym wiadomo?
Maris zawahała się.
— Ostrzegano nas, żebyśmy o niczym nie opowiadali.
Coll niecierpliwie zabrzdąkał na gitarze.
— Do diabła, jestem twoim bratem. To, że śpiewam, nie znaczy, że nie potrafię milczeć. Mów, co wiesz!
Maris opowiedziała mu, w jakich okolicznościach zostali wezwani do siedziby zwierzchnika i co tam zobaczyli.
— To by wiele wyjaśniało — rzekł, wysłuchawszy jej relacji. — Och, słyszałem o tej sprawie z innych ust. Ludzie nie umieją trzymać języka za zębami, nawet gdy są strażnikami; sekrety zwierzchnika nie są tak pilnie strzeżone, jak sobie wyobraża. Nie przypuszczałem jednak, że to może być prawda. Teraz nie dziwi mnie podejrzana aktywność lotników. Niech no zwierzchnik spróbuje ograniczyć ich ruchy! — Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Inne pogłoski — przypomniała mu Maris.
— Jasne — odparł Coll. — Czy wiedziałaś, że Val Jednoskrzydły przebywał na Thayos?
— Val? Tutaj?
— Teraz już opuścił wyspę. Mówiono mi, że zjawił się tu zaledwie kilka dni temu; był wyczerpany jak po długiej podróży. Nie przyleciał sam. Towarzyszyło mu pięć, sześć osób. Wszyscy byli lotnikami.
— Usłyszałeś jakieś imiona?
— Tylko Vala. On jest sławny. Ale opisano mi niektórych jego towarzyszy. Przysadzista kobieta o siwych włosach. Potężnie zbudowany mężczyzna z czarną brodą i naszyjnikiem z zębów scylli. Kilku ludzi z Zachodu, w tym dwóch mężczyzn podobnych do siebie tak bardzo, że uznano ich za braci.