Выбрать главу

— Martwa? — zapytał z rozgoryczeniem. — Przez cały ten czas byłaś martwa? Myślałem, że uczysz się na nowo żyć, lecz okazuje się, że moje łóżko było dla ciebie grobem.

— Och, Evan, nie — zaprzeczyła. Była przerażona; pragnęła słów pocieszenia, a nie kolejnej porcji wyrzutów.

— To był twój własny świat — dorzucił. — Nadal wierzysz w to, że twoje życie skończyło się wraz z upadkiem? — Wykrzywił twarz w grymasie bólu i wściekłości. — Nie chcę kochać zwłok.

— Och, Evan. — Nagle usiadła, czując, że dłużej nie utrzyma się na nogach. — Nie chciałam przez to… chodziło mi tylko o to, że jestem martwa dla lotników, a oni są martwi dla mnie. Ta część mojego życia jest zakończona.

— Nie sądzę, żeby to było takie proste — rzekł Evan. — Jeżeli usiłujesz zabić część samej siebie, ryzykujesz unicestwienie. Pamiętasz, co mówił twój brata raczej Barriono próbie zmiany tylko jednej nuty w całym utworze.

— Cenię nasze wspólne życie, Evanie — powiedziała Maris. — Proszę, uwierz mi, że tak jest. Tyle że Arrilan i Val z tą swoją diabelną radą wywołali falę wspomnień. Znowu uświadomiłam sobie, ile straciłam. Powróciło uczucie bólu.

— To sprawiło, że zaczęłaś się nad sobą użalać — zauważył Evan.

Maris ogarnęło rozdrażnienie. Czy naprawdę niczego nie chciał pojąć? Czy lądowiec byłby w stanie zrozumieć, co utraciła?

— Tak — odparła chłodnym głosem. — To sprawiło, że zaczęłam się nad sobą użalać. Czy nie mam takiego prawa?

— Czas na litowanie się nad sobą już dawno minął. Musisz się pogodzić ze swoją obecną sytuacją, Maris.

— Pogodzę się. Już jestem pogodzona. Uczyłam się zapominać. Jednak gdybym dała się wciągnąć w ten spór lotników, wszystko bym zniweczyła, a samą siebie doprowadziła do szaleństwa. Nie widzisz tego?

— Widzę kobietę, która zaprzecza całej swojej przeszłości — oznajmił Evan. Miał ochotę coś dodać, ale oboje usłyszeli szmer i zobaczyli, że w drzwiach stoi nieco przestraszona Bari.

Evan złagodniał. Podszedł do dziewczynki, podniósł ją i mocno uścisnął.

— Mieliśmy gości — wyjaśnił i ucałował małą.

— Skoro wszyscy już wstali, to może zrobię śniadanie? — zapytała Maris.

Bari uśmiechnęła się ł skinęła głową. Z twarzy Evana trudno było cokolwiek wyczytać. Maris odwróciła się i zabrała do pracy, z mocnym postanowieniem, iż postara się o wszystkim zapomnieć.

W ciągu następnych tygodni rzadko rozmawiali o Tyi albo radzie lotników, ale wieści przychodziły do nich regularnie, pomimo iż wcale o nie nie zabiegali. Obwoływaczka na placu w wiosce Thossi, plotkujący sklepikarze, podróżnicy, którzy udawali się do Evana po leki albo rady — wszyscy ci ludzie mówili o konflikcie, o lotnikach i o wojowniczo usposobionym zwierzchniku.

Maris wiedziała, że na Południowym Arrenie zbierają się lotnicy. Mieszkańcy tej wysepki na zawsze mieli zapamiętać te dni, podobnie jak ludzie z Amberly Większej i Mniejszej, dla których wspomnienie ostatniej rady ciągle było żywe. Na ulicach Southport i Arrenton — zakurzonych miasteczek, które wyryły się w pamięci Maris — z pewnością panowała już świąteczna atmosfera. Z kilku okolicznych wysp przybyli sprzedawcy win, piekarze, wytwórcy kiełbasek i kupcy, ryzykując podróż po zdradzieckim morzu w nadziei zarobienia na lotnikach kilku żelaznych monet. Gospody i zajazdy nie będą narzekały na brak klientów, miasteczka zaczną pękać w szwach.

Maris wyobrażała sobie tłumy przybyszów: lotników z Shotanu Wielkiego w ciemnoczerwonych uniformach, chłodnych, bladych Artellijczyków w srebrnych koronach, kapłanów Niebiańskiego Boga, mieszkańców Wysp Zewnętrznych i Węgli, których nie widziano od lat. Starzy przyjaciele będą się ściskać i całe noce rozmawiać; dawni kochankowie wymienią niepewne uśmiechy i będą spędzać nocne godziny w inny sposób. Śpiewacy i gawędziarze opowiedzą stare historie i wymyślą nowe, stosownie do okoliczności. Plotki, przechwałki i utwory muzyczne będą się mieszały z zapachem korzennego kivasu i pieczonego mięsa.

Pomyślała, że na radzie zjawią się wszyscy jej przyjaciele. Widywała ich w snach: młodzi i starzy, jednoskrzydli i lotnicy rodowi, dumni i bojaźliwi, ulegli i skłonni do burd; Południowy Arren będzie lśnił blaskiem ich skrzydeł i rozbrzmiewał śmiechami gości.

A oni będą latali.

Maris próbowała sobie tego nie wyobrażać, lecz myśli same cisnęły się do głowy i śniło się jej, że lata razem ze swoimi przyjaciółmi. We śnie czuła powiew wiatru, który dotykał jej łagodnymi palcami i doprowadzał do ekstazy. Wokół siebie dostrzegała setki par skrzydeł na tle ciemnobłękitnego nieba, przechylających się i leniwie zataczających pełne wdzięku koła. Jej własne skrzydła odbijały światło słońca i na moment zalśniły pełnym blaskiem, jakby w niemym okrzyku radości. Widziała te skrzydła również o zachodzie słońca; krwista czerwień na tle pomarańczowo-fioletowego nieba powoli ustępowała błękitowi indygowemu, a potem znowu przechodziła w srebrzystą biel; w końcu zniknęło ostatnie światło i jedynymi jasnymi punktami na niebie były gwiazdy.

Przypominała sobie smak deszczu i błysk pioruna w oddali, i jeszcze wygląd morza o świcie, tuż przed wschodem słońca. Pamiętała, co czuła, rzucając się ze skały lotników, pamiętała swoją ufność, iż wiatr, skrzydła i nabyte umiejętności pomogą jej utrzymać się w powietrzu.

W nocy czasami drżała i krzyczała, a wtedy Evan obejmował ją i szeptał do ucha kojące obietnice, lecz Maris nie opowiadała mu o swoich snach, Nigdy nie był lotnikiem ani nie oglądał rady lotników, dlatego nie mógłby tego zrozumieć.

Czas mijał. Chorzy przychodzili do Evana albo on odwiedzał chorych; pacjenci umierali albo zdrowieli. Maris i Bari ze wszystkich sił pomagały lekarzowi. Jednakże Maris przekonała się, że nie zawsze jest skoncentrowana na tym, co robi. Pewnego dnia Evan wysłał ją do lasu, żeby zebrała trochę słodkiej pieśni, zioła, którego używał do sporządzania tesisu. Wędrując po wilgotnym, zimnym lesie, Maris rozmyślała wyłącznie o radzie. Doszła do wniosku, że zebranie musiało się już zacząć. Wyobrażała sobie przemówienia wygłaszane przez Vala, Corma i innych; rozważała ich racje, przeciwstawiała im inne argumenty, zastanawiała się, kto został wybrany na przewodniczącego rady i jaki będzie jej finał. Kiedy wreszcie wróciła, trzymała kosz pełen kłamliwego ziela, które z wyglądu bardzo przypominało słodką pieśń, ale nie miało właściwości leczniczych. Obejrzawszy zioła, Evan głośno westchnął i pokręcił głową.

— Maris, Maris — mruknął. — Co ja mam z tobą zrobić? — Zwrócił się do Bari. — Dziewczyno, idź i przynieś mi trochę słodkiej pieśni, zanim się ściemni. Twoja ciotka nie czuje się najlepiej.

Maris nie mogła nie zgodzić się z nim.

Któregoś dnia, po sześciotygodniowej nieobecności, wrócił Coll. Wlókł się z gitarą na plecach. Nie był sam. Obok niego kroczyła S'Rella; miała na sobie skrzydła i potykała się, jakby ogarniała ją śpiączka. Twarze wędrowców były szare i wymizerowane.

Kiedy Bari ich zobaczyła, głośno krzyknęła i puściła się pędem, żeby uściskać ojca. Maris zapytała przyjaciółkę:

— S'Rello, czy ty dobrze się czujesz? Jak poszło na radzie? S'Rella zaczęła płakać.

Maris podeszła do niej i wzięła ją w ramiona. Jej przyjaciółka dygotała. Dwukrotnie usiłowała coś powiedzieć, ale wzruszenie dławiło jej głos.

— Już dobrze, S'Rello — bezradnie rzekła Maris. — No, uspokój się, uspokój, już jestem przy tobie. — Odszukała wzrokiem Colla.

— Bari — powiedział drżącym głosem Coll. — Idź po Evana i przyprowadź go do nas.