Coll chwycił tę dłoń i mocno ją ścisnął.
— Bzdury. Widzę tylko, że moja siostra dręczy się bez powodu. Tya odeszła, nie mogłaś jej pomóc, a gdyby nawet istniała taka możliwość, to teraz z pewnością nie możesz nic zrobić. Już po wszystkim. Barrion powiedział mi kiedyś, że nigdy nie należy się martwić przeszłością. Wyraź swój ból w piosence i podaruj ją światu.
— Nie potrafię układać piosenek — powiedziała Maris. — Nie mogę latać. Mówiłam, że chcę być użyteczna, ale odwróciłam się od ludzi, którzy mnie potrzebowali, i bawiłam się w uzdrowicielkę. Nie jestem uzdrowicielką. Nie jestem lotniczką. Wobec tego czym jestem? Kim jestem?
— Maris…
— No właśnie — rzekła. — Maris z Amberly Mniejszej, dziewczyną, która zmieniła świat. Skoro kiedyś dokonałam takiego wyczynu, może zdobędę się na to jeszcze raz. Przynajmniej mogę spróbować. — Nagle zerwała się z miejsca. W bladych promieniach świtu, który lekko barwił horyzont na wschodzie, widać było powagę na jej twarzy.
— Tya nie żyje — przypomniał jej Coll. Wziął gitarę, wstał i popatrzył w oczy swojej przyszywanej siostrze. — Rada została przerwana. Już po wszystkim, Maris.
— Nie — rzekła. — Nie pogodzę się z tym. Sprawa jeszcze nie jest zakończona. Jeszcze nie jest za późno, żeby zmienić zakończenie pieśni o Tyi.
Lekkie dotknięcie Maris szybko zbudziło Evana. Usiadł na łóżku gotowy stawić czoło każdej sytuacji.
— Evan — rzekła Maris, siadając przy nim — wiem, co powinnam zrobić. Musiałam powiedzieć tobie pierwszemu.
Przygładził ręką zmierzwione siwe włosy i zmarszczył brwi.
— Co takiego?
— Ja…ja jestem żywa, Evanie. Nie mogę latać, lecz nadal jestem sobą.
— Miło słyszeć te słowa i wiedzieć, że naprawdę tak myślisz.
— I nie jestem uzdrowicielką. Nigdy nią nie będę.
— Odkryłaś sporo ciekawych rzeczy, prawda? I to wszystko podczas mojego snu? Tak… ja również zdawałem sobie sprawę, że się nie nadajesz na uzdrowicielkę, aczkolwiek nie bardzo mogłem ci o tym powiedzieć. Wydawało mi się, że nie chcesz przyjąć tego do wiadomości.
— Oczywiście, że nie. Myślałam, że nie mam innego wyboru. Cóż innego mi pozostało? Jedynie ból, wspomnienie udręki i poczucie, iż jest się bezużytecznym. Wprawdzie nadal odczuwam ból i nie uwolniłam się od wspomnień, ale nie muszę być bezużyteczna. Muszę się nauczyć żyć z bólem, pogodzić się z nim albo go ignorować, ponieważ mam do zrobienia wiele rzeczy. Tya zginęła, lotnicy są rozbici i tylko ja mogę doprowadzić do poprawy sytuacji. Zatem widzisz… — Przygryzła wargę. Unikała jego wzroku. — Kocham cię, Evanie. Jednak muszę cię opuścić.
— Zaczekaj. — Dotknął jej policzka, a ona spojrzała mu w oczy. Przypomniało jej się, jak patrzyła na te intensywnie niebieskie oczy pierwszy raz, i nagle ogarnęło ją nadspodziewanie silne poczucie straty.
— Powiedz mi teraz, dlaczego musisz mnie opuścić — zażądał.
Bezradnie poruszyła rękami.
— Ponieważ… ponieważ jestem bezużyteczna. Nic tu po mnie.
Evan wstrzymał oddech. Nie wiedziała, czy miał to być płacz czy śmiech.
— Myślałaś, że cię kocham, bo u mnie terminujesz, Maris? Za ile mogłabyś mi pomagać? Szczerze mówiąc, jako uzdrowicielka wystawiałaś moją cierpliwość na ciężką próbę. Kocham cię jako kobietę, kocham cię za to, kim jesteś. A ty, uświadomiwszy sobie, kim jesteś — kim zawsze byłaś — uważasz, że musisz mnie opuścić?
— Czekają mnie ważne zadania — odparła. — Nie wiem, co się ze mną stanie. Być może poniosę klęskę. To, że ze mną jesteś związany, może się okazać dla ciebie niebezpieczne. Może cię spotkać ten sam los co Reniego. Nie chcę cię narażać na ryzyko.
— Ty nie możesz mnie narażać — odparł stanowczo. — Ja sam ryzykuję. — Mocno uścisnął jej rękę. — Może będę mógł ci pomóc w niektórych sprawach — pozwól mi na to. Będę z tobą dzielił ten ciężar i zagrożenie, żebyś nie odczuwała ich tak bardzo. Wiesz, oprócz robienia herbaty dla twoich przyjaciół stać mnie na coś więcej.
— Ależ nie musisz — rzekła Maris. — Nie powinieneś bezsensownie narażać swego życia. To przecież nie twoja walka.
— Nie moja walka? — W głosie było oburzenie. — Czy Thayos nie jest moim domem? Decyzje zwierzchnika Thayos mają wpływ na mnie, na moich przyjaciół, na moich pacjentów. Moja krew jest w tych górach i w tym lesie. T y jesteś tu obca. To, co zdziałasz dla swoich ludzi, dla lotników, będzie miało wpływ również na tutejszą społeczność. A znam tych ludzi tak, jak ty nigdy nie zdołasz ich poznać. Oni też mnie znają i ufają mi. Wielu ma wobec mnie dług, dług, którego nie da się spłacić żelaznymi monetami. Oni mi pomogą, a ja pomogę tobie. Myślę, że potrzebujesz mojej pomocy.
Maris odnosiła wrażenie, że uścisk ręki uzdrowiciela wlewa w jej ciało wielką siłę. Uśmiechnęła się, zadowolona, że nie jest sama; teraz czuła się pewniej.
— Tak, Evanie, rzeczywiście potrzebuję cię.
— Jestem do twojej dyspozycji. Od czego zaczynamy?
Maris oparła się o drewniane wezgłowie łóżka, wtulając twarz w zgięte ramię Evana.
— Potrzebujemy zasłoniętego terenu, bezpiecznego lądowiska dla lotników. Chodzi o to, żeby zwierzchnik i jego szpiedzy nie wiedzieli o ich bytności na Thayos.
Jak tylko skończyła, Evan kiwnął głową.
— Zrobione — oświadczył. — Niedaleko stąd znajduje się opustoszała farma. Gospodarz zmarł ostatniej zimy, toteż las nie porósł jeszcze całkowicie tego miejsca, ale przynajmniej zasłania je przed szpiegami.
— Dobrze. Być może na jakiś czas wszyscy powinniśmy się tam przenieść, na wypadek gdyby szukali nas strażnicy.
— Ja muszę zostać tutaj — rzekł Evan. — Jeśli nie odnajdą mnie strażnicy, to nie zdołają tego zrobić również chorzy. Muszę być do ich dyspozycji.
— To może być dla ciebie niebezpieczne.
— Znam pewną rodzinę w Thossi, rodzinę z trzynaściorgiem dzieci. Pomagałem matce przy trudnych porodach i wiele razy ratowałem jej dzieci od śmierci — chętnie by mi się odwdzięczyli. Ich dom mieści się przy głównej drodze i w pobliżu zawsze będzie się kręciło jakieś dziecko. Jeżeli zjawi się straż, to będzie musiała przejść obok tego domu, a wówczas któreś z dzieci mogłoby przybiec, żeby nas ostrzec.
Maris uśmiechnęła się.
— Świetnie.
— Co jeszcze?
— Przede wszystkim musimy obudzić S'Relle. — Maris usiadła i łagodnie wyzwoliła się z lekkiego uścisku Evana. — Potrzebuję jej, żeby była moją parą skrzydeł, żeby za mnie przekazywała wieści, i to wiele razy. Ale najpierw musi przekazać tę najważniejszą. Wiadomość dla Vala Jednoskrzydłego.
Oczywiście, Val przybył do Maris.
Czekała na niego w drzwiach ciasnej dwuizbowej, drewnianej chatki, mocno podniszczonej, częściowo pokrytej pleśnią. Trzykrotnie zatoczył koło nad zachwaszczonym polem, pobłyskując srebrzystymi skrzydłami na tle złowieszczego nieba, aż w końcu uznał, że lądowanie będzie bezpieczne.
Kiedy opadł na ziemię, pomogła mu zdjąć skrzydła, chociaż dotykanie miękkiej, metalowej tkaniny sprawiło, że drżały jej ręce. Val objął Maris i uśmiechnął się.
— Jak na starą inwalidkę, dobrze wyglądasz — zauważył.
— A ty, jak na idiotę, całkiem płynnie się wysławiasz — odparowała Maris. — Wejdź do środka.
W chatce siedział Coll. Stroił gitarę. Powitał Vala kiwnięciem głowy.
— Usiądź — zwróciła się Maris do Vala. — Chcę, żebyś czegoś posłuchał.