Выбрать главу

— Być może — odparła Maris. — Muszę jednak zrobić wszystko, co w mojej mocy.

— On się zgadza — oznajmiła S'Rella po powrocie. — Na dowód szczerości swoich intencji uwolnił wszystkich śpiewaków z wyjątkiem Colla. Zabrano ich łodzią na Thrynel i zabroniono kiedykolwiek wrócić na Thayos. Sama widziałam, jak opuszczali twierdzę.

— A Coll?

— Pozwolono mi z nim porozmawiać. Jest cały i zdrów, aczkolwiek martwi się o swoją gitarę — nie mógł jej zatrzymać przy sobie. Zwierzchnik oświadczył, że będzie więził Colla przez trzy dni. Jeśli do tego czasu nie zjawisz się w twierdzy, Coll będzie wisiał.

— Wobec tego muszę się tam udać natychmiast — rzekła Maris.

S'Rella chwyciła ją za rękę.

— Coll błagał, żebym cię ostrzegła. Powiedział, że nie wolno ci się tam zjawiać pod żadnym pozorem. Twierdzi, że to byłoby zbyt niebezpieczne.

Maris wzruszyła ramionami.

— To jest niebezpieczne również dla niego. Oczywiście, popłynę tam.

— To może być pułapka — zauważył Evan. — Zwierzchnikowi nie można ufać. Być może zamierza powiesić was oboje.

— Jestem zmuszona wystawić się na takie ryzyko. Jeżeli się tam nie zjawię, Coll z pewnością zostanie powieszony. Nie mogę mieć na sumieniu jego śmierci — to ja go w to wpakowałam.

— Nie podoba mi się to wszystko — oświadczył Evan.

Maris westchnęła.

— Jeżeli natychmiast nie ucieknę z Thayos, prędzej czy później zwierzchnik i tak mnie dopadnie. Oddając się w jego ręce, mam szansę uratować Colla. I może dokonam czegoś więcej.

— A cóż więcej możesz zdziałać? — zapytała S'Rella. — Powiesi ciebie i prawdopodobnie także twojego brata i na tym się skończy.

— Jeżeli mnie powiesi — odparła Maris — będzie to wydarzenie. Nic nie zjednoczy lotników tak mocno jak moja śmierć.

S'Rella zrobiła się blada jak płótno.

— Maris, nie — szepnęła.

— A więc moje przypuszczenia okazały się trafne — odezwał się Evan nienaturalnie spokojnym głosem. — To jest ta tajemnica, która kryje się w twoich planach. Postanowiłaś zakończyć swoje życie jako męczennica.

Maris zmarszczyła brwi.

— Bałam się powiedzieć ci o tym, Evanie. Rozważałam taką możliwość — musiałam brać ją pod uwagę, kiedy planowałem to wszystko. Czy jesteś zły?

— Zły? Nie. Rozczarowany. Zraniony. I bardzo smutny. Uwierzyłem ci, gdy mówiłaś, że postanowiłaś żyć dalej. Wydawałaś się szczęśliwsza i mocniejsza psychicznie. Sądziłem, że naprawdę mnie kochasz i że mogę ci pomóc. — Westchnął. — Nie uświadamiałem sobie, że zamiast życia wybrałaś po prostu coś, co uważałaś za szlachetniejszy rodzaj śmierci. Nie mogę ci odmówić tego, czego pragniesz. Zmagam się ze śmiercią na co dzień i nigdy nie wydała mi się szlachetna, ale być może przyglądam się jej zbyt wnikliwie i nie mam dystansu. Spełnisz swoje życzenie, a gdy już ciebie nie będzie na tym świecie, śpiewacy, bez wątpienia, ułożą na ten temat bardzo piękne piosenki.

— Nie chcę umrzeć — odparła cicho.

Podeszła do Evana i złapała go za ramiona.

— Spójrz mi w oczy i posłuchaj mnie — powiedziała. Zauważyła smutek w jego błękitnych oczach; wyrzucała sobie, iż doprowadziła go do takiego stanu. — Kochany, musisz mi uwierzyć — dodała. — Wyruszam do twierdzy zwierzchnika, ponieważ to jedyne, co mogę zrobić. Muszę spróbować uratować brata i siebie i przekonać zwierzchnika, że z lotnikami nie ma żartów.

Przyznaję — mój plan sprowadza się do prowokowania zwierzchnika, tak aby w końcu się załamał i zrobił coś nierozsądnego. I wiem, że to niebezpieczna gra. Zdaję sobie sprawę, że mogę umrzeć i że podobny los może spotkać jednego z moich przyjaciół. Jednak powtarzam ci, że nie obmyślałam wyrafinowanego planu własnej śmierci.

Evanie, ja chcę żyć. I kocham cię. Proszę, nie wątp w to. — Wzięła głęboki oddech. — Pragnę, abyś we mnie wierzył. Cały czas potrzebuję twojej pomocy i miłości.

Wiem, że zwierzchnik może mnie zabić, ale muszę się tam udać i ponieść ryzyko, aby móc żyć. To jedyny sposób. Muszę to zrobić dla Colla i Bari, dla Tyi, dla lotników i dla siebie. Albowiem muszę mieć pewność, że jeszcze się do czegoś nadaję. Że to, iż pomimo upadku wyżyłam, miało jakiś cel. Czy rozumiesz mnie teraz?

Evan patrzył na nią w napięciu i w końcu kiwnął głową.

— Tak, rozumiem. I wierzę ci.

Maris odwróciła się.

— S'Rella?

W oczach wiernej przyjaciółki lśniły łzy, ale na jej drżących wargach pojawił się uśmiech.

— Boję się o ciebie, Maris. Ale masz rację. Musisz tam iść. I modlę się, żeby ci się udało, ze względu na samą siebie i na nas wszystkich. Nie chcę jednak, żebyśmy odnieśli zwycięstwo dzięki twojej śmierci.

— Jeszcze jedna sprawa — wtrącił się Evan.

— Tak?

— Płynę z tobą.

Oboje byli w czerni.

Szli niecałe dziesięć minut, gdy natknęli się na jedną z przyjaciółek Evana, dziewczynkę, która biegła zadyszana z Thossi, aby ostrzec wędrowców, że w ich kierunku zmierza kilku strażników.

Spotkanie z ludźmi zwierzchnika nastąpiło pół godziny później. Strażnicy sprawiali wrażenie znużonych. Nieśli kolczaste maczugi i łuki, a ich mundury były brudne i przepocone na skutek długiego, forsownego marszu. Okazali Maris i Evanowi szacunek. Wydawało się, że wcale nie są zaskoczeni tym, że natknęli się na nich na drodze.

— Mamy was odeskortować do twierdzy zwierzchnika — powiedziała młoda kobieta, która dowodziła grupą.

— Świetnie — odparła Maris i narzuciła szybkie tempo.

Na godzinę przed wkroczeniem do opustoszałej doliny zwierzchnika Maris ujrzała wreszcie pierwszy raz czarnych lotników.

Z daleka wyglądali jak owady — czarne plamki pełzające po niebie — poruszali się jednak z powolnością, do której nie byłby zdolny żaden owad. Od chwili, gdy Maris zauważyła lotników nisko nad widnokręgiem, ani razu nie straciła ich z oczu. Gdy tylko któryś z nich znikał za drzewem czy skalistym występem, na jego miejscu pojawiał się inny. Przybysze tworzyli nieprzerwany korowód i Maris wiedziała, że ta powietrzna kolumna ciągnie się milami aż do Port Thaoys i jeszcze dalej, do twierdzy zwierzchnika i do morza, a potem zatacza wielkie koło, zamykające się nad falami.

— Patrz — powiedziała do Evana.

Spojrzał w górę i uśmiechnął się. Wzięli się za ręce.

Już sam widok lotników poprawił samopoczucie Maris, dodał jej siły i otuchy. W miarę jak zbliżała się do celu, ruchome plamki przybierały kształt i formę i rosły, aż w końcu dostrzegła na skrzydłach srebrzysty blask promieni słonecznych, a także manewry lotników, którzy szukali dobrego wiatru.

W miejscu, gdzie droga z Thossi łączyła się z szeroką arterią biegnącą z Port Thayos, lotnicy przelatywali tuż nad głowami wędrowców, do końca podróży skazując ich na swoje towarzystwo. Maris mogła już rozpoznać poszczególne osoby. Kilku lotników wzbiło się wysoko w górę, gdzie wiał silniejszy wiatr, ale większość trzymała się nad czubkami drzew, a srebrzyste skrzydła i czarne uniformy wyraźnie rzucały się w oczy. Co kilkanaście sekund kolejny lotnik doganiał Maris i Evana oraz ich eskortę, toteż cień skrzydeł zagarniał ich z regularnością fal cicho omywających plażę.

Maris zauważyła, że strażnicy ani razu nie spoglądają w górę. Podniebny korowód wręcz działał im na nerwy. Zachowywali się opryskliwie, a jeden z nich — młodzieniec o ospowatej twarzy — wyraźnie drżał, ilekroć przemykały po nim cienie.