Выбрать главу

— Ja cię ostrzegam — powiedziała Maris. — Może nie stanie ci się żadna krzywda, ale nigdy nie będziesz miał pewności Zadbają o to czarni lotnicy. Będą cię ścigali do końca twych dni nieubłagani jak duch Tyi. Ilekroć popatrzysz na gwiazdy, zobaczysz skrzydła. Ilekroć przemknie po tobie cień, będziesz się czuł nieswojo. Nigdy nie będziesz mógł wyjrzeć przez okno ani pospacerować w słońcu. Lotnicy zawsze będą nad tobą krążyli jak muchy wokół zwłok. Ujrzysz ich na łożu śmierci. Twój dom stanie się dla ciebie więzieniem i nawet tam nigdy nie będziesz się czuł pewnie. Lotnicy potrafią sforsować każdy mur, a kiedy odpinają skrzydła, wyglądają jak wszyscy.

Podczas tej przemowy zwierzchnik siedział nieruchomo. Maris uważnie go obserwowała, mając nadzieję, że jej przemowa odnosi właściwy skutek. Podpuchnięte oczy mężczyzny miały w sobie coś dzikiego, nieprzewidywalnego, przerażającego. Maris była spokojna, ale na jej czole pojawiły się krople potu, a ręce zrobiły się wilgotne i lepkie.

Zwierzchnik nerwowo zerkał na boki, jakby szykował się do ucieczki przed widmem czarnego lotnika. Wreszcie jego wzrok spoczął na którymś ze strażników.

— Sprowadź mi mojego lotnika ! — warknął. — Natychmiast, natychmiast.

Poszukiwany przez niego mężczyzna najwyraźniej stał tuż za drzwiami komnaty, gdyż od razu wszedł do środka. Maris rozpoznała chudego, łysiejącego, przygarbionego lotnika, choć nigdy nie była z nim mocno zaprzyjaźniona.

— Sahn — powiedziała głośno, przypomniawszy sobie jego imię.

Nie zwrócił uwagi na jej powitanie.

— Jestem, mój zwierzchniku — powiedział uniżonym tonem.

— Ona mi grozi — rzekł gniewnie zwierzchnik. — Twierdzi, że czarni lotnicy zaszczują mnie na śmierć.

— Kłamie — odezwał się szybko Sahn.

Maris drgnęła: wreszcie przypomniała sobie, kim jest ten człowiek. Sahn z Thayos, lotnik rodowy, konserwatysta, Sahn, który przed dwoma laty utracił skrzydła na rzecz początkującej jednoskrzydłej. Teraz miał je z powrotem, dzięki temu, że rywalka umarła.

— Czarni lotnicy nie stanowią zagrożenia. Oni są niczym, niczym — zapewniał Sahn.

— Ona mówi, że nigdy nie dadzą mi spokoju — rzekł zwierzchnik.

— Niesłusznie — odparł Sahn swym cienkim, przymilnym głosem. — Nie masz się czego obawiać. Oni wkrótce odlecą. Mają obowiązki, własnych zwierzchników, własne życie, rodziny, wiadomości do przekazania. Nie mogą tu przebywać w nieskończoność.

— Ich miejsce zajmą inni — zauważyła Maris. — Przystań Wiatrów ma lotników w bród. Zawsze będziesz w cieniu ich skrzydeł.

— Nie zwracaj na nią uwagi, panie — rzekł Sahn. — Ona nie ma za sobą lotników. Popiera ją tylko kilku jednoskrzydłych. Podniebny motłoch. Kiedy odlecą, nikt ich nie zastąpi. Musisz tylko poczekać, mój zwierzchniku.

W jego tonie było coś, co zdumiało Maris i wzbudziło w niej obrzydzenie. Natychmiast uświadomiła sobie jego przyczynę; Sahn nie rozmawiał jak równy z równym, lecz przybierał ton podwładnego. Bał się zwierzchnika i czuł się jego dłużnikiem choćby z powodu skrzydeł. Po raz pierwszy lotnik stał się tak całkowicie zależny od zwierzchnika.

Władca ponownie odwrócił się do Maris i zmierzył ją chłodnym wzrokiem.

— Tak jak myślałem — rzekł, — Tya okłamywała mnie i w końcu ją przejrzałem. Val Jednoskrzydły usiłował mnie zastraszyć czczymi pogróżkami. A teraz ty. Wszyscy łżecie, ale ja jestem sprytniejszy, niż sobie wyobrażacie. Twoi czarni lotnicy nie zrobią nic, n i c. Wszyscy jesteście jednoskrzydłymi. Prawdziwych lotników los Tyi w ogóle nie obchodzi. Dowiodła tego rada.

— Tak — zgodził się Sahn, kiwając głową.

Maris poczuła gwałtowną złość. Miała ochotę podbiec do chudego lotnika, chwycić go i potrząsnąć nim tak, żeby mu sprawić ból. Jednakże Evan mocno ścisnął jej rękę i gdy na niego spojrzała, potrząsnął głową.

— Sahn — rzekła łagodnie.

Niechętnie popatrzył jej w oczy. Dygotał, być może zawstydzony tym, co się z nim stało. Spoglądając na niego, Maris doznała wrażenia, że dostrzega w nim coś z każdego lotnika, którego znała. Czego to my nie robimy, byle tylko móc latać, pomyślała.

— Sahn — powtórzyła. — Jem dołączył do czarnych lotników. On już nie jest jednoskrzydłym.

— Nie jest — przyznał Sahn — ale dobrze znał Tyę.

— Skoro doradzasz swojemu zwierzchnikowi, powiedz mu, kim jest Dorrel z Laus.

Sahn zawahał się.

— Kto to taki? — warknął zwierzchnik, zerkając to na Sahna, to na Maris. — No?

— Dorrel z Laus — niechętnie odparł Sahn. — Zachodni lotnik, mój zwierzchniku. Pochodzi z bardzo starego rodu. Dobry lotnik. Mniej więcej w moim wieku.

— No i co z tego? Jakie to ma dla mnie znaczenie? — Zwierzchnik zaczynał się niecierpliwić.

— Sahn — rzekła Maris — jak myślisz, co by się stało, gdyby Dorrel przyłączył się do czarnych lotników?

— Nie — szybko odezwał się Sahn. — Przecież on nie jest jednoskrzydłym. Nie zrobiłby tego.

— A gdyby jednak?

— Jest popularny. To przywódca. Znaleźliby się inni. — Sahnowi najwyraźniej nie podobały się jego własne słowa.

— Dorrel z Laus zamierza sprowadzić stu zachodnich lotników, żeby dołączyli do tego kręgu — rzekła z naciskiem Maris. Prawdopodobnie podała przesadzoną liczbę, ale oni nie byli w stanie jej zweryfikować.

Wargi zwierzchnika drgnęły.

— Czy to prawda? — zagadnął swego usłużnego lotnika.

Sahn nerwowo zakaszlał.

— Dorrel… Ja, hm, trudno mi powiedzieć, panie. On jest wpływową postacią, ale… ale…

— Milczeć — przerwał mu zwierzchnik — bo przekażę te twoje skrzydła komuś innemu.

— Zignoruj go — odezwała się ostro Maris. — Sahnie, zwierzchnik nie ma prawa dawać ani zabierać skrzydeł. Lotnicy zjednoczyli się, aby dowieść słuszności tego prawa.

— Tya zginęła, mając na sobie te skrzydła — rzekł Sahn. — To on mi je przekazał.

— Skrzydła należą do ciebie. Nikt cię za to nie obwinia. Jednakże twój zwierzchnik nie powinien był postąpić w ten sposób. Jeżeli jesteś wrażliwy, jeżeli uważasz, że Tya niesłusznie poniosła śmierć, przyłącz się do nas. Masz jakieś czarne ubranie?

— Czarne? Hm, zdaje się, że tak.

— Czyś ty oszalał? — zapytał zwierzchnik i wycelował w Sahna ostrze swego noża. — Bierzcie tego głupca.

Po chwili wahania dwóch strażników ruszyło w kierunku lotnika.

— Trzymajcie się z dala ode mnie! — wrzasnął Sahn. — Do diabła, jestem lotnikiem!

Zatrzymali się i obejrzeli na zwierzchnika. Ten ponownie wskazał im Sahna. Był roztrzęsiony, wydawało się, że ma kłopoty z doborem słów.

— Macie… macie wziąć Sahna i…

Nie dokończył, gdyż w tym momencie ktoś gwałtownym ruchem otworzył drzwi i grupa strażników wtaszczyła do komnaty Colla, po czym popchnięto go w kierunku zwierzchnika. Śpiewak wlókł się na czworakach, aż w końcu zdołał niepewnie wstać. Prawą część jego twarzy pokrywał wielki, fioletowy siniak, a obwódki wokół oczu były czarne jak jego uniform.

— Coll! — krzyknęła przerażona Maris.

Coll zdobył się na słaby uśmiech.

— Moja wina, starsza siostro. Ale nic mi nie jest.

Evan podszedł bliżej i obejrzał jego twarz.

— Ja nie kazałem tego zrobić — rzekł zwierzchnik.

— Mówiłeś, że nie powinien śpiewać — wyjaśnił strażnik. — A on nie chciał przestać.

— Nic mu nie będzie — rzekł Evan. — Rana się zagoi.

Maris westchnęła z ulgą. Pomimo że tyle ostatnio rozmawiała o śmierci, widok poranionej twarzy Colla silnie nią wstrząsnął.