— Nie, nie zapomniałem — uśmiechnął się Sahajdak, oglądając zdjęcia. — Wpadnę kiedyś. Nafaszerujesz mnie materiałem wybuchowym. Może i moja dysertacja weźmie w łeb…
— E, tam — powiedział z uznaniem Saszko, pocierając z zadowoleniem ręce, stwardniałe od pilników i kolb — Dobra dysertacja, nie udawaj. Prawda, jest w niej trochę ortodoksyjności, ale…
— Co: ale — zainteresował się Mychajło. — Może byś wyjaśnił, po koleżeńsku…
— Nic takiego — uspokoił go Saszko. — Wszyscy tak robią. Co Boskie — Bogu, a co cesarskie — cesarzowi.
— Prawda — westchnął Mychajło. — Spróbuję przejrzeć. Nie można inaczej.
— No, to odwalą. Lepiej niech idzie tak. Trzeba przecież pokłonić się także ortodoksom!
— Ale czy trzeba? A zresztą to jest pytanie scholastyczne. Popatrzę, zastanowię się. Więc mówisz „Kosmos i ja”? Trzeba będzie posłuchać. Dziękuję, Saszko. A u nas jest coś nowego?
— Czerwona plama znów się aktywizuje. Tej nocy uzyskaliśmy cudowne widma i zdjęcia. Przynieść?
— Poczekaj. Przecież dziś moje urodziny. Chcę się wyłączyć. A od jutra — urlop.
— Winszuję — powiedział serdecznie Saszko. — Życzę gwiaździstego zdrowia. Termojądrowego…
— Dziękuję — roześmiał się Sahajdak. — Przyjdź dziś do „Moskwy”, wypijemy po kieliszku…
— Co ty? Będę się tam czuł niezręcznie. Wiesz, ci wszyscy nasi doktorzy i starszyzna…
— Jakie to ma znaczenie? — zdziwił się Sahajdak. — Przecież jesteś moim przyjacielem. Przyjdź…
— Nie mam pieniędzy na prezent…
— Głuptasie, i bez tego zrobisz mi przyjemność. Może nawet większą niż ci z akademii. Wśród nich mało jest zapaleńców. A szkoda. No, bywaj. Nie zapomnij, o szóstej. Pierwsze piętro. Kelnerzy ci pokażą…
— Dobrze, przyjdę…
Sahajdak wszedł do swego gabinetu, siadł za biurkiem. Rozłożył zdjęcia. Ileż razy oglądał już podobne zdjęcia, ale i tym razem nie mógł pohamować wzruszenia, nie mógł opanować jakiegoś mistycznego lęku. Wśród kosmicznego mroku, w niewiarygodnej odległości, wibruje, mieni się upiornym ogniem gwiazdokształtna kula. Miliardy lat świetlnych, nieogarnięty rozumem dystans dzieli ją od naszego świata. Niebywała masa, zdumiewająca jaskrawość, dorównująca wielu galaktykom. Jak to możliwe, cóż to za fenomen kosmiczny, nie mieszczący się w ustalonych ramach kosmogenezy?
Świecie, świecie, ile kryjesz tajemnic?! Jakiś czas uczeni sądzili, że uda się ciebie opisać i wytłumaczyć przy pomocy jednej lub kilku uniwersalnych formuł. Te nadzieje wyglądają dziś śmiesznie. Im bardziej zagłębiamy się w bezmiar, tym bardziej złożona staje się struktura wszechświata. Nawet nie możemy pomyśleć, że zbliżyliśmy się do wyjaśnienia lawiny zagadek kosmicznych.
Przeciwnie — potok informacji staje się coraz potężniejszy i konieczne jest jakieś całkiem nowe podejście, nowa koncepcja dla zrozumienia prawidłowości rozwoju świata.
Kwazary, niesłychanej mocy skupiska nadgwiezdne. Naruszają wszystkie zasady ustalone dotąd przez teorię. A nieustanne rozszerzanie się metagalaktyki? Dokąd pędzą te miriady światów, jaka siła rzuca je w nieskończoną przestrzeń? Jak zakończy się ten tytaniczny wybuch i czy się zakończy? A może hipotezy o powstaniu wszechświata z pierwotnego atomu są jedynie mechanistyczną igraszką umysłu? Rozum domaga się zachowania prawa przyczynowości — wszystko, co istnieje, musi mieć swego poprzednika, swoją pramatkę. Gdzie więc tkwi przyczyna powstania praatomu? Uprzednie zwieranie się metagalaktyki w gęstą masę? Więc nasze współczesne rozszerzanie się przeistoczy się także w proces zagęszczania? Możliwe — to brzmi dialektycznie, materialistycznie, to dałoby się przyjąć. Można by stworzyć bazę teoretyczną, dokonać obliczeń. Ale co to da? Czy wzniesie myśl na nowy szczebel poznania? Chyba nie. Tego rodzaju uproszczenie kosmogenezy niczego nie wyjaśnia, hamuje tylko dalsze poszukiwania. Nie, rozwiązanie tkwi w czymś innym. Może nie trzeba wcale poszukiwać go w bezmiarze kosmosu, lecz znacznie bliżej. Może w nas samych, może w widzialnej żywej przyrodzie, która nas otacza…
Saszko radzi, by włączyć kwazary do dysertacji. Łatwo powiedzieć — włączyć. Ale w którym miejscu? Może do rozdziału „Rytm istnienia”? Trzeba by popracować nad analizą matematyczną. Taak! Zbyt wielkie nagromadzenie materiału wybuchowego… Ale to kusi… Jednolite pole. Pierwotne zgęszczenie. Nagromadzenie mas. Wzrost potencjału grawitacyjnego, a stąd — pozytywnej krzywej przestrzeni. Powstaje nadgęsta pragwiazda. Po prostu, nie gwiazda w naszym rozumieniu, lecz coś niezwykle zwartego, gdzie nie istnieje czas ani przestrzeń w pojmowaniu wulgarnym. Skoncentrowany embrion bytu. Zawał grawitacyjny. Całkowita izolacja. Ani jeden kwant energii, ani jeden foton światła nie może wymknąć się z pułapki grawitacyjnej takiego superświata. Za to on — ten dziwny świat — staje się swoistym pasożytem kosmosu: pożera, wsysa wszystko, co go otacza, zwiększając krytyczną szczelność swego jądra. Wreszcie nadchodzi moment, w którym siła odśrodkowa przeważa, do głosu dochodzi nie znana nam jeszcze reakcja eksplozji (wielekroć silniejszej od reakcji termojądrowej czy nawet całkowitej anihilacji). Jądro rozlatuje się na wszystkie strony, tworząc w tym momencie czas, przestrzeń, galaktyki, metagalaktyki, dając początek ewolucji wszechświata. Dobrze jest! Nie bacząc na eksplozję, pozytywna krzywa przestrzeni utrzymuje się, świadczy o tym rozpęd galaktyki. Sfera światła usiłuje rozsadzić pierścień odwiecznej grawitacji. Czy kiedykolwiek dojdzie do tego? Tak. Gdy wyczerpie się energia pierwotnego wybuchu. Wtedy od nowa — statyka, pierwotne zagęszczenie, stan jednorodnej jedności, dającej początek powstawaniu nowych jąder bytu!
A więc? Włączyć? Powiedzą, że to jest zbyt spekulatywne! Rada naukowa odrzuci, kierownik naukowy profesor Bud’laska za nic w świecie nie udzieli poparcia takiej samowoli. Dysertacja musi zawierać tylko to, co już zostało stwierdzone, co nie spowoduje niepożądanych reakcji!
Sahajdak uśmiechnął się. A co zostało stwierdzone? Co jest niewzruszoną prawdą? Sama Ziemia mknie w przestworzach, przecinając w locie chmury kosmicznych mgławic, przyjmując potoki promieniowania kosmicznego. A te liczne promienie — kto je wymierzył, kto policzył? — przeszywają tkankę biosfery ziemskiej, stają się nowym składnikiem mózgu ludzkiego, nieoczekiwanym elementem składowym liści i kwiatów, owoców i drzew, ciał zwierząt i ptaków. Cóż to za osobliwe laboratorium kosmiczne! Nie przestąpiliśmy nawet jeszcze jego progu, choć wystrzeliliśmy kilkadziesiąt statków kosmicznych. Ziemia potrzebuje więcej myślenia kosmicznego niż sputników i gwiazdolotów…