— Tak jest! Zrobi się — powiedział Saszko mrugając porozumiewawczo.
Sahajdak wyszedł z obserwatorium. Słońce podniosło się wysoko, nad jabłoniami brzęczały złote roje pszczół. Ogrodnik pracował na grządce. Mychajło zbliżył się wolno do niego i stanął. Jakub podniósł głowę, skinął życzliwie.
— Wiosenny nastrój? Piękna pogoda. Nie można usiedzieć w gabinecie. Przecież mówię prawdę — jakaś dziwna nauka zapanowała teraz. Wszystko papiery, papiery. Ludzie siedzą w pokojach. Duszno. A na dworze tak pięknie. Serce zamiera z radości. Posłuchajcie, jak śpiewają pszczoły… Słyszycie? A słowik jak śpiewa? Chwali słońce. Odmawia prawdziwą modlitwę, nie taką jak w cerkwi, za pieniądze. Słowik śpiewa bezpłatnie…
Sahajdak wysłuchał długiej tyrady wuja Jakuba, westchnął i rzekł:
— Tak, tak. Mówicie prawdę. Nauka cokolwiek oddaliła się od żywej przyrody. Jest wiele teorii — martwych i bezsilnych. Dużo wskazówek, nakazów. A rozumienia — mało…
— Otóż to — odezwał się zadowolony ogrodnik. — Nie wszystko, co nowe, jest piękne…
— A powiedzcie mi, Jakubie, po co żyje człowiek? Na co? Jak uważacie? Tylko powiedzcie po swojemu, nie cytujcie Biblii…
— Ha-ha, dała się wam ta Biblia we znaki. Jest w niej wiele mądrości, Mychajle Kuźmiczu. A jednak powiem własnymi słowami. Człowiek przychodzi na świat, by czynić dobro. Jak słońce…
— Słońce?
— Aha, właśnie ono. Popatrzcie — słońce nie pyta, czy wam trzeba promienia, czy nie. Daje, i kwita. A to już twoja sprawa — przyjąć czy nie przyjąć. Podobnie człowiek. Musi czynić dobro, nie myśląc o tym, czy przyjmą je czy nie…
— Dziwnie mówicie — rzekł zamyślony Sahajdak. — Słońce jednak może wyrządzić krzywdę. Można narazić się na udar słoneczny, można spalić sobie skórę, słońce wywołuje pożary, posuchy…
— E, niemądrze mówicie — pokiwał ogrodnik głową. — To nie wina słońca. Tylko ludzi. Woda może obracać turbiny i może zniszczyć wieś, zatopić ludzi. Ze wszystkim tak jest. Z dobrem też. Dobro jest dla nierozsądnego, dla złoczyńcy — nieprzyjemne. Tu już należy rozróżniać — co i gdzie. Przecież nie można porównywać złodzieja z człowiekiem pracy…
— No, cóż, może macie rację. Dziękuję wam, do widzenia…
— Bądźcie zdrowi, bywajcie…
Sahajdak wyszedł na ulicę, zatrzymał się, zamyślił. Tak po prostu? Tak zwyczajnie? Żyć, by czynić dobro. Czyżby w tym była odpowiedź? A jeśli twoje dobro wydaje się komuś złem, czy należy go wówczas uważać za zbrodniarza i łajdaka? Czy to nie zbyt prymitywne rozwiązanie? Nie, coś nie tak. I daleko od jedności, o której marzy Swami…
Rzucił okiem na zegarek. Wpół do trzeciej. Jeszcze pozostało sporo czasu. Można się przejść. Szedł aleją, patrzył na samochody, na przechodniów, na wesołe wiosenne dziewczęta. Na Sahajdaka spoglądały z ciekawością, uśmiechały się powabnie, tajemniczo mrużyły oczy. Jak zawsze, jak zawsze. Na próżno, on już nie wierzy, nie odpowie na wezwanie, bo wie — nie ma tajemnicy. A jednak serce bije mocniej i słodka słabość rozlewa się w piersi. Przyroda, przyroda… Narobiła maszynek, biologicznych marionetek. Myślimy, że jesteśmy wolni, głosimy wolność woli. A gdzież ona? Szarpnie wiosna za sznurek i już zapomina się o przysięgach, obietnicach, uczciwości. Gigantyczna maszyna — niepojęta i paradoksalna. Na co jej rozum, po co potężny duch ludzki? Mogła poprzestać na instynktach. Nie, ofiarowała straszny dar zwierzęciu, pozostawiła je na pastwę losu. Zmagaj się ze sobą! Czy można znęcać się złośliwiej, okrutniej? Kosmiczny rozum i odwieczne uczucia. Duch nieskończoności i ograniczone, godne politowania ciało. Transcendentne porywy i fizjologia. Jak to się stało, że w jednej istocie skupiło się tyle różnych ewolucji — od ameby do istoty myślącej… Czy to wybryk przyrody, niewiarygodny przypadek w całej strukturze wszechświata, czy może eksperyment wyższych istot myślących? Jeśli eksperyment, to okrutny. Swami chce wysublimować człowieka, zbratać świat, uczynić go jednolitym. Robimy to w socjologii? Czy finał blisko? Czy wkrótce ukaże się upragniony brzeg równości i braterstwa? A co mówić o jedności duchowej? Może to chimera? Może samouspokojenie, szlachetna igraszka uczciwej myśli?
Gdzie jest prawda? Jak obiektywnie ją poznać?
Sahajdak podszedł do piwiarni, stanął. Wypić, czy co? Przypieka, trzeba się trochę ochłodzić. Stanął w kolejce za małym człowieczkiem z czerwonym nosem. Ten obejrzał się, uśmiechnął życzliwie. Wyciągnął zza pazuchy wielką suszoną tarań. Powąchał ją.
— Poczęstuj się, bracie. Piwo twoje — ryba moja. Zgoda?
— Zgoda — zgodził się wesoło Sahajdak.
Zamówił cztery kufle piwa, postawił je na denku dużej beczki. Nowy znajomy zakrzątnął się, rozdarł rybę, hojnie podał Mychajle spory kawał. Popijając pienisty napój, wychwalał rybę:
— Przywieźli ją aż z Chersonia. Tarań pierwszej klasy. Mój kum jechał tam po rury. Mówię mu: nie zapomnij o tarani. Dopiwa — niezastąpiona. No, to przywiózł. Jakież to piwo bez tarani!-
Sahajdak pił, wąchał rybkę, żuł czerwonawe włókna, chwalił. A podchmielony gość rozgadał się na dobre:
— Z wszystkiego widać, żeś ty człowiek uczony. Uczony, prawda? I dobry. Rozumiesz mnie. A żona, moja żona! Baba niepiśmienna, a przeklina. Wymyśla mi. Powiada, po kiego licha związałam się z tobą, bałwanie? Męczę się całe życie. A dlaczego się męczy? Przecież jestem wesołym człowiekiem. Prawda, żem wesoły? Ty od razu to zauważyłeś. Nie wstydzisz się pić ze mną. Nie gardzisz. A ona powiada: wstyd mi chodzić z tobą po ulicy. O, ja jej powiem: ze mną piją wielcy ludzie. Ugaszczają mnie… Jesteś moim kumplem, nie? Chodźmy do mnie, pokażę ciebie żonie. Powiem — popatrz, popatrz, suko, jakich ja mam przyjaciół. A ty powiadasz — wstyd! Jestem wesołym człowiekiem… Chcesz jeszcze rybki?
— Dziękuję, nie chcę. Muszę już iść. Czekają na mnie…
— Szkoda. Zaprowadziłbym cię do mojej żony. Pokazałbym jej… Wiesz co, daj pół rubla. Masz tarańkę. Napijesz się jeszcze piwa. Ugościsz kolegów. Nie jestem chciwy — weź…