Mychajło dał pół rubla, wziął rybę. Co tu gadać? Uczciwa gra. Spróbuj pouczać tego człowieka, zwymyśla cię, wyłaje, będzie uważać za łajdaka. O Swami, Swami, jak znaleźć kluczyk do bezliku różnych zamków w duszach ludzi, by doprowadzić ich do czystej postaci człowieczej?
Poczekał na trolejbus, wsiadł, dojechał do filharmonii. Pozostały dwie wolne godziny. Zszedł więc alejami do mostu dla pieszych, przeszedł na plażę. Na nadbrzeżnych piaskach roiło się od ciał, wesoło szczebiotały dzieci, dziewczęta demonstrowały smukłe opalone nogi, chłopcy spoglądali nieufnie i pogardliwie.
Mychajło przeszedł się nad brzegiem, z dala od tłumu, i rozebrał się. Z uczuciem rozkoszy przepłynął do boi i z powrotem. Zrobiło mu się lekko, wesoło na duszy. Zdawało się, że woda zmyła jakąś pajęczynę, odświeżyła go, napełniła ciało nowym rytmem. Dziewczęta stały się powabniejsze, przyzwoitsze, chłopcy poważniejsi, a życie — cenne, pełne treści. Minorowe myśli wydawały mu się teraz bezsensowne. Może tak jest naprawdę? Trzeba żyć swobodnie, wesoło, nie zastanawiając się nad odwiecznymi problemami bytu. Potok życia płynie od miliardów lat i wie, dokąd nas niesie. Od ameby do człowieka. Skąd więc teraz to uczucie zagubienia?
Mychajło ubrał się i zawrócił do parku. Po krótkim spacerze wśród tłumu, skierował się do restauracji „Moskwa”.
Nina już czekała na pierwszym piętrze. Goście przybywali, witali się, składali życzenia z okazji urodzin, upominki. Serwisy, statuetki, jakieś pudełka, książki. Mychajło przyglądał się temu, z zakłopotaniem zmarszczył czoło. Po co? Dlaczego? Można jeszcze zrozumieć, kiedy ofiarowuje się prezenty młodziakom gołym jak święci tureccy. Pierwsze kroki. Ale on ma mieszkanie i wszystkiego pod dostatkiem. Po co mu te stosy naczyń, figurki, kupa zbędnych rzeczy? Kiepska tradycja, dziki zwyczaj…
Nina uśmiechała się do wszystkich, promieniała jak księżyc w pełni. Mychajło ściskał ręce doktorów, kandydatów, akademików, członków-korespondentów. Szef sali wskazywał miejsca przy stołach, grała muzyka.
Właśnie przyszedł kierownik naukowy Mychajły, profesor Bud’laska. Przyjaźnie poklepuje Sahajdaka po ramieniu, wsuwa mu grubą łapę do ręki. Oddycha ciężko, chrypiąc.
— Dobra kompania, dobra. Phu-phu… W gardle mi zaschło, trzeba zwilżyć. Mam nadzieję, że będzie koniaczek? He-he. Ja grzeszny, lubię koniaczek. No, jak tam dysertacja — musi się odleżeć? Nie szkodzi, nie szkodzi, popijemy dziś troszeczkę. Już niedługo. Znakoinity podarunek urodzinowy — doktor nauk. To będzie mój podarunek. Co? Ha-ha! Nie trzeba wdzięczności, przecież cię lubię. Gdzie mam usiąść? Nie żądam według mego stanowiska, byle obok siedziała ładna dziewczyna. Ha-ha! Dobrze, że żona zachorowała, przynajmniej zrobię oko do jakiejś… Phu-phu. Żartuję… Witam, Nineczko. Pani jest dziś urocza. Anioł. Rusałka…
— Ależ co pan mówi, Sawo Mykytowiczu, jaka tam rusałka! To przeminęło…
— Nie szkodzi, nie szkodzi — błysnął profesor wilgotnym spojrzeniem — może pani śmiało rywalizować z młodymi. He-he… Gdybym był młodszy o dwadzieścia lat, zalecałbym się do pani! Mychajle Kuźmiczu, nie obrażajcie się — to takie starcze ględzenie. Chciałaby dusza do raju, ale… Phu-phu! Nie te latka! No, gdzie mam usiąść — prowadźcie…
Nina zaprowadziła profesora i usadowiła go na czołowym miejscu, wśród najwybitniejszych gości. Mychajło uśmiechał się, ściskał dłonie, odpowiadał na pytania. W duszy czuł obrzydzenie, wydawał się sobie nieszczery, nieuczciwy. Nie jak człowiek, lecz jakiś aktorzyna w kiepskim prowincjonalnym teatrze.
Przyszedł Saszko. Skrępowany, boczkiem, pod ścianą podszedł do Sahajdaka, wetknął mu do rąk bukiecik niezapominajek. Podrapał się w rudą czuprynę i powiedział, kryjąc zawstydzenie:
— Winszuję, przyjmij z całego serca. Pojechałem za miasto, nazbierałem…
— Dzięki — rozczulił się Mychajło, wąchając kwiaty. Zapachniało polem. Świeżością. — Dużo jest wypieszczonych kwiatów, ale takich — nie ma. No, zrobiłeś mi przyjemność. Dobry chłop z ciebie… Idź, usiądź…
— A może ja sobie pójdę? Co? Bo jestem jak ta biała wrona. Tu zebrało się takie grono naukowców…
— Nie wygłupiaj się. Sam będziesz wkrótce uczonym…
— Nie chodzi o tytuł. Nie mam porządnego ubrania…
— Idiota z ciebie — rozgniewał się Sahajdak. — Siadaj, wybierz sobie według gustu pannę albo mężatkę, potańczysz…
Saszko, chowając gruzłowate ręce za sobą, ruszył nieśmiało w stronę stołu. Nina obejrzała go nieufnie, podbiegła do męża.
— A skąd to straszydło? Kto go zaprosił?
— Ja, Nineczko. To mój współpracownik, Saszko…
— Oj, Michasiu, ty masz dowcipy! I po co zapraszasz różnych takich? Jaki to ma sens?
— Nino! — szepnął wzburzonym głosem Mychajło. — Nino, co ty mówisz? Jak śmiesz?
Żona spojrzała na purpurową twarz Mychajły, poklepała go po dłoni.
— No, no, zażartowałam. Niech będzie! Od razu się złościsz. Nie można słowa powiedzieć. Do rzeczy, oddaj mi zaliczkę urlopową. Dostałeś?
— Tak. Ale teraz jakoś niezręcznie…
— Co tam niezręcznie. Będzie rezerwa, może wypiją i zjedzą więcej, niż zaplanowałam. Nie wydałeś nic?
— Piętnaście rubli na depeszę.
— Zwariowałeś? Za piętnaście rubli można posłać setkę depesz.
— Zagraniczne są droższe. Do uczonego w Indiach. Stary znajomy…
— A, to co innego. Zgadzam się. Może się przydać. Zaczniemy? Siadaj do stołu…
Goście hałaśliwie zajmowali miejsca, brzęczały naczynia, nalewano wino. Profesor Bud’laska wstał z miejsca, wzniósł kielich napełniony szampanem, zmrużył oko, spoglądając pod światło.
— Pozwólcie mi, phu-phu… jako starszemu koledze nowo narodzonego Mychajły… otworzyć ten uroczysty wieczór. Nie wybierzemy prezydium? Nie? Przyjęte jednogłośnie. Honorowe prezydium? W honorowym prezydium znajdą się panie — obecne i nieobecne. Co? Nie ma sprzeciwów? Ha-ha, porządek dzienny, a raczej wieczorny, jest znany. Pierwszy toast — za Sahajdaka, za solenizanta! A ponieważ — phu-phu! — w każdym sahajdaku znajduje się strzała, więc wypijmy również za jego strzałę — za boską Nineczkę.