Выбрать главу

Goście wybuchnęli śmiechem, wypili. Nina zaczerwieniła się, roześmiała się wesoło. Zaczęły pracować szczęki, zęby. Zabrzęczały widelce, talerze.

Akademik Mysoczka, geolog, podniósł się z miejsca. Opowiedział jakąś anegdotę, obecni zarechotali, pili pieprzówkę, oklaskiwali Mysoczkę. Zagrała orkiestra jazzowa. O solenizancie zapomniano, istniał jedynie jako symbol, jako nagłówek, pod którym można pisać, co się komu żywnie podoba.

Sahajdak siedział za stołem z maską uśmiechu na twarzy, pił, prawie nic nie jadł. Patrzył mętnym spojrzeniem na rozgardiasz, usiłował zorientować się w chaosie myśli plączących się w głowie. Co tu mają do rzeczy urodziny? Co on tu robi? Jakie znaczenie ma jego zawód astronoma? Jego gwiazdy, które płyną w przestrzeni? Komu to potrzebne? One są gdzieś tam, w bezmiarach — czyste, płomienne… A tu — syci ludzie, dziwaczna muzyka, płaski humor i pustka… Pustka w duszy… Gdzie jest myśl? Gdzie intelekt? Gdzie wynik pełnych napięcia poszukiwań myśli i uczuć tysięcy i tysięcy ludzi? Kiedyś też hałasowali, tańczyli wokół ogniska, rozbijali kości mamuta o kamienie, wysysali krew i mózg, upajając się odwieczną brutalną siłą. Było tak, było! Ale działo się to pod gwiazdami, pod koronami olbrzymich drzew, po udanym polowaniu. I wybierano tam godnych lub niegodnych, i bawiono się całym plemieniem, całym rodem, sławiąc umiejętności myśliwych, ciesząc się, że na długo odpędzone zostały od siedzib ludzkich głodne noce i dnie.

Czyżby nic się nie zmieniło? Tylko powstał nabłonek kultury, powstały składniki cywilizacji: zamiast jaskini — budynki, zamiast ogniska — lampy neonowe, zamiast krwawego ochłapa — wyszukane dania, zamiast skór — tkaniny nylonowe!

— Co ci jest, Michasiu? — szepcze mu do ucha Nineczka. — Czemu patrzysz jak zwierz na ludzi? Wieczór udał się znakomicie, goście są zadowoleni. Może źle się czujesz? Może ci niedobrze… Piłbyś mniej…

— Znakomicie, hę? — uśmiechnął się pijacko Mychajło. — Powiadasz, że goście są zadowoleni? To do-o-obrze… To do-o-brze…

— Bardzo — cieszyła się Nina, składając usta w ciup. — Wprawdzie sporo to kosztowało, ale za to jaka reklama! Pojedziemy do Gagr, potem Praga, potem otrzymasz doktora. A potem będziemy myśleć o członku-korespondencie. Ach, Michasiu, tylko słuchaj mnie, a ja wciągnę cię na szczyty…

Ha-ha! Ona wciągnie mnie na szczyty. Na szczyty — wciągnie! A to dopiero! To wprost genialne. I siądzie Sahajdak na szczycie i będzie chrząkać jak wieprz do gwiazd. A może gwiazdy już nie będą potrzebne? A po co — skoro się jest na szczycie. Genialne! Swami Rishideva marzy o zbratanym świecie. A Harry chce wyrwać się z niewoli przyciągania ziemskiego. Ha-ha! Śmieszni dziwacy. Nie lecieć, lecz zostać wciągniętym na szczyty… I wszystkie problemy są rozwiązane…

Sahajdakowi zakręciło się wszystko przed oczami. Cienie, różne cienie. Trudno wśród nich coś odróżnić. Nie szkodzi. Chyba tylko oczy. Czyje to oczy? Zdaje się, że Saszki. W oplocie dymu, czadu, zachłannych ciał, perfum — pełne wyrzutu, surowe, złocistopiwne oczy…

Słowo drugie — Dokąd idzie człowiek

Kto przeniknął swoją myślą wszystkie światy i nie zachwycił się żadnym z nich, ten nazwany zostanie Zwycięzcą, albowiem zwyciężył wszystkie światy.

Gautama

Spotkali się w alei gęstego ogrodu otaczającego praski Pałac Kongresów. Sahajdak przechadzał się samotnie między krzewami róż, wdychał subtelny zapach kwiatów, przysłuchiwał się szczebiotowi ptaków, które roiły się wesoło wśród drzew. Z daleka rozległ się melodyjny dźwięk — uderzenie w gong, znak, że wkrótce rozpocznie się pierwsze posiedzenie sympozjum. Mychajło z żalem spojrzał na zaciszny zakątek ogrodu, zawrócił i nagle zobaczył ich…

Harry i Swami stali w końcu alei i patrzyli na niego. Zachłysnął się ze wzruszenia, nie wiadomo dlaczego poprawił klapy marynarki, rzucił się w stronę przyjaciół. Swami wziął go w objęcia. Sahajdak poczuł, jak zalewa go niewidzialna, potężna fala wzruszenia. Zdawało się, że runęła na niego góra przeszłości, a jej odłamki zamknęły mu usta. Nie było zwyczajnych ziemskich słów, nie wystarczało ich. Starzy przyjaciele wzięli się za ręce, popatrzyli sobie w oczy, nad nimi płynęła mądra cisza.

Zabrzmiał drugi gong. Mychajło otarł łzy radości, cofnął się nieco, obejrzał wysoką, chudą postać Swamiego w białej szacie, zapatrzył się na jego majestatyczne oblicze okolone siwą gęstą brodą, na kontrastujące z nią czarne, płomienne oczy.

— Jesteś jak bóstwo, Swami — wyszeptał.

— Jesteś w niewoli mai, przyjacielu — łagodnie zaprzeczył Hindus. — Dla mnie bóstwem jest moja stara, okryta zmarszczkami mateczka. Nie zachwycaj się formą zewnętrzną. Mamy w Indiach mnóstwo sadhu-rozbójników, którzy z powierzchowności przypominają bóstwa…

— Sympozjum rozpoczęło się poza obrębem Pałacu — powiedział z uśmiechem Harry. — Popatrz również na mnie, Mychaju. Do kogo jestem podobny?

— W tej chwili do Jacka Londona — powiedział żartobliwie Sahajdak, ściskając mocno dłoń Amerykanina. — A na zdjęciu wyglądasz jak nadczłowiek. Przy tym jeszcze w mundurze. W cywilnym ubraniu jest ci do twarzy… Otrzymaliście moją depeszę?

— Tak — odpowiedział Hindus. — Ale listu nie było. Spodziewamy się, że opowiesz nam wszystko o sobie…

— Teraz? — odezwał się słabym głosem Sahajdak. — Już późno… za chwilę otwarcie sympozjum…

— Spotkamy się podczas przerwy — rzekł Hindus. — Ale posmutniałeś, przyjacielu. Nie chcesz opowiadać? Stało się coś złego?

— Przyjaciele — powiedział ciężko Mychajło. — Powiem wam szczerze — nie pod każdym względem jest dobrze. Znalazłem się na rozdrożu. Wiecie, jak to się zdarza w lesie: zejdziesz ze ścieżki — i zabłądzisz…. Potem znikasz na długo w gęstwinie i nie wiesz, jak się wydostać z niej bez przewodnika. Tak samo ze mną…

Swami wziął w dwa palce śnieżnobiały kwiat róży, zgiął i położył na dłoni. Na płatkach zadrżały tęczowym blaskiem przezroczyste krople rosy.