Выбрать главу

— Patrz, Mychajle. Ona nie pyta o drogę, pije promień słoneczny, zwracając mu piękno i owoc. Jeśli postawisz krzak róż w pokoju, roślina zwróci się do okna, dążąc tam, gdzie światło…

— Jeśli w pokoju jest okno — powiedział smutno Sahajdak, patrząc w ziemię. — Sprawa jest bardziej złożona, Swami. Pajęczyna. Już dawno się w nią zaplątałem. Dawne przyrzeczenia, które złożyliśmy razem, inercja rozumu, ból duszy… Nie wiem, co począć. Z jednej strony wielkie możliwości. Z innej — fatum…

— Fatum jest dla ludzi pozbawionych woli — rzekł surowo Swami. — Karman oznacza w ścisłym przekładzie działanie. Jeśli siedzisz — nigdzie nie dotrzesz. Jeśli idziesz — nieuchronnie dojdziesz, skoro wiesz, czego chcesz…

— To dziwne — rzekł Harry, kładąc rękę na ramieniu Mychajły. — Wiesz, sądziłem, że tobie jest lżej niż mnie. Jesteś astrofizykiem, masz przed sobą niebo, nieskończoność. Duch wypełniony radością. Ja jestem pilotem. Związany jestem z maszynami, planami, mam ograniczone możliwości…

— Nie rozumiesz, Harry — westchnął Mychajło. — Chodzi tu nie o stronę zewnętrzną. To może przedstawia się u mnie lepiej, ale sprawy osobiste, wewnętrzne…

— Nie musisz już nic mówić — powiedział Swami. — Pojąłem. Czasami lepsza jest burza niż cisza. Pajęczyna — to straszne. Nieomal niewidzialna, a zatrzymuje wielkie i silne owady. Są skrzydła, są pragnienia, widać przestwór, ale nie można polecieć. Machasz skrzydłami i tkwisz w jednym miejscu…

— A potem zbliża się pająk — dokończył cicho Sahajdak.

— Jasne — skinął głową Harry. — Teraz wyjaśniło się trochę. Ona?

— I ona też — sprecyzował Mychajło. — Prawdę powiedziałeś, Swami, lepsza jest burza…

Rishideva rzucił na towarzysza dziwne spojrzenie, powiedział zamyślony:

— To przyjdzie.

— Co?

— Burza. Zgodnie z prawem przeciwieństw. Gdzie zbiera się zbyt wiele pajęczyny — można oczekiwać pożaru. Przy tym — obietnica. Pamiętasz, co powiedziałem ci wówczas, w górach?

— Sądziłem, że to żarty, abstrakcja…

— A teraz, jak sądzisz?

— Nie wiem. Nie jestem pewny. To jest tak odległe od praktyki…

— Mylisz się, Mychajle. I przekonasz się o tym. Ale już czas na nas. Spotkamy się podczas przerwy. W tym samym miejscu. Zgoda?

— Zgoda.

— No, to chodźmy…

Przyjaciele rozeszli się. Sahajdak odnalazł swoją delegację w wielkim hallu pałacu. Kierownik delegacji akademik Berehowyj z niepokojem doglądał swoich podopiecznych jak kwoka kurczęta i powtarzał ciągle:

— Uważajcie, towarzysze, nie dajcie sobie dmuchać w kaszę. Wiecie, jak oni umieją chytrze podsunąć takie czy inne słówko? Wy również nie pozostawajcie dłużni… Z drugiej strony — wystrzegajcie się odchyleń lewicowych. Wiecie, czasem człowiek nie może się opanować… Chce zaimponować frazesem, erudycją, niezwykłą myślą. Ale słowo nie wróbel, wyleci — a potem tłumacz się, człowieku…

— Według mnie nie ma nic strasznego — wzruszył ramionami Mychajło. — Wymiana myśli. I my wygramy, i oni. A zresztą, co znaczy: oni? Tu są dziesiątki szkół…

— Otóż to, otóż to! — zagroził palcem akademik. — Dziesiątki. A nasza: jedna jedyna. Będziemy trwać jak forteca…

— Nauka nie jest fortecą — zaprzeczył Sahajdak. — Nauka przypomina raczej szturmowe oddziały wojska. Zawsze w marszu!

— Widzicie — rozłożył ręce Berehowyj, spoglądając z wyrzutem na członków delegacji. — Nawet w naszym gronie nie możemy dojść do uzgodnienia stanowiska. Cóż dopiero tam? Towarzysze, polegam na waszej powadze i rozsądku. Czas…

Szerokie drzwi sali głównej otwarły się, barwny tłum uczonych i dziennikarzy zaczął rozpływać się po rzędach amfiteatru. Uczestnicy sympozjum zajmowali miejsca dokoła okrągłego stołu. Mychajło usiadł, rozejrzał się po sali. Pod ciemnoniebieskim plafonem migotały neonowe gwiazdy, a w licznych niszach ściennych widać było portrety poważnych i zamyślonych uczonych starożytnych i współczesnych.

Pięknie — pomyślał. — To nastraja podniośle.

Zapadła cisza. Za okrągłym stołem podniósł się z miejsca prezes Akademii Nauk Czechosłowacji, znany filozof Wacław Drda. W chudej, ascetycznej twarzy przeciętej surowymi zmarszczkami uśmiechały się niebieskie oczy dziecka. Zdawało się, że zaczęły żyć odrębnym życiem niż ciało, przekazując w swym ciepłym blasku uczucia starego uczonego:

— Przyjaciele, panowie, bracia! Witam was wszystkich. Różnych, bliskich i dalekich, zwolenników i przeciwników. Jak widzicie, zebraliśmy się wszyscy przy okrągłym stole. Nie dla wojny, nie dla zabijania ani dla sądzenia heretyckich idei. Mamy odmienne poglądy na misję człowieka, na perspektywy postępu, odmienne — ale nie srogie. Dowodem tego jest okrągły stół. Różne komórki ludzkiego ducha przynajmniej na kilka dni stworzą jednolity organizm. Czyż nie jest to prawzór naszej przyszłości? Jedność w wielości?

Za plecami prezesa zapłonął błękitnym płomieniem wielki ekran. Delegaci zaaprobowali słowa Drdy. Natychmiast jednak poprzez ten blask zamigotały purpurowe ognie — ostre i niespokojne.

— Goście pragną wyrazić swój sprzeciw — skinął głową prezes. — To dobrze. Od razu ustala się sposób prowadzenia obrad. Nie wypowiedzi, ale żywa rozmowa wszystkich uczestników. Czy nie tak?

Błękitny wybuch na ekranie powitał ocenę Drdy.

— Uważam sympozjum za otwarte — stwierdził uczony. — Kto chce wypowiedzieć się przeciw moim tezom — niech mówi. Audytorium słucha, stacje radiowe Pragi transmitują naszą rozmowę na całą planetę. A więc: „Dokąd idzie człowiek?”

Na ekranie ukazały się słowa: „Głos zabierze doktor Schielke. Niemiecka Republika Federalna”.

Przy stole poruszył się poważny, korpulentny mężczyzna. Przez szkła okularów zabłysły zimno jego szare oczy. Rozległy się spokojne ostre słowa:

— Pan Drda jako uprzejmy gospodarz od razu ustanowił jednolity klucz dla całego sympozjum. Niestety — to jest niemożliwe. Jesteśmy uczonymi, a z faktami trzeba się liczyć. Więc dokąd idzie człowiek? Do nikąd. Człowiek jest tworem efemerycznego wypadku, matematycznej igraszki nieskończoności. Rezultatem tej gry jest również nic. Uzasadnię mój pogląd. Znamy historię. Znamy prahistorię z legend, przekazów, mitów, eposów różnych narodów. Wszędzie toczy się bój jednostki z grupą, narodu z narodem, kontynentu z kontynentem, idei z ideą. Narodziny, niedługie istnienie, upadek, śmierć. I powstanie nowego. I powtórzenie tego, co było, w innej formie. Powiecie — cywilizacja, potęga techniki, kultura? A ja zapytam: Potęga — w porównaniu z czym? Gdzie jest wzorzec dla zestawienia? Nieskończoność? Nie obchodzą ją nasze miary, ona nie zna współrzędnych. Dawne generacje, ich ubóstwo. Przecież oznaką postępu — jest zbliżenie do prawdy. Czyż nagromadzenie techniki i informacji o świecie odsłania nam oblicze prawdy?