Pytamy: dokąd idzie człowiek? Powtarzam — do nikąd. Z niczego do nikąd. Krąg, zaklęty krąg w próżni. Niebyt — to jedyna realność. On był, jest, będzie, jeżeli można zastosować do niego pojęcia ze świata bytu. Cóż to jest byt? Szczególny wypadek niebytu, jakieś prawdopodobieństwo w ciemnościach, w ciszy nieistniejącego. Po swym powstaniu byt od razu wchodzi w konflikt z niebytem. Niebyt jest wszechobejmujący. Jest uniwersalnym, wiecznym prawem. Wszystko, co mu się przeciwstawia, nieuchronnie zniknie, rozpłynie się w oceanie wielkiej ciemności. Tak samo w naszym efemerycznym świecie obserwujemy wieczną walkę. Świat jest z góry skazany, jest pianą, chorobą na nieskończonym tle niebytu. I im prędzej zniknie, tym lepiej dla wszystkich. Cisza, spokój, nirwana…
Na ekranie zapalił się napis: „Swami Rishideva. Indie”. Mychajło popatrzył w drugą stronę sali — podniosła się tam za stołem wysoka biała postać, rozległy się surowe słowa:
— Użył pan symbolu Wschodu, lecz zastosował go pan w sposób niedorzeczny. Uczeni buddyści powiedzieliby panu: kto osiągnął nirwanę — nie zazna spokoju. Nirwana to najwyższy punkt piramidy życia ziemskiego, sublimacja fizycznego, uczuciowego i myślowego życia w życiu duchowym. Można uważać za niebyt życie ziemskie z jego chaotycznością i niekonsekwencją. Lecz nirwana — to nieustające wrzenie…
— Różnica terminologiczna — powiedział zimno Schielke.
— Nie tylko — zaprzeczył Hindus. — W swojej apokaliptycznej analizie bytu zignorował pan przyczynowość…
— Proszę o wyjaśnienie…
— Niebyt nie może zrodzić skutków. Jedność nie może przekształcić się w wielorakość. Świat to konglomerat przyczyn i skutków. Świat nie powstał z niczego, więc nie może zniknąć w nicości. Nieustanne uściślanie i ewolucja — oto jego droga. Wspaniała spirala rozumu i piękna wśród nieskończoności: oto, czym jest byt.
— Byt jest rozdwojony i wrogi w swej osnowie — powiedział niewzruszonym tonem Niemiec. — Gdyby był organicznym tworem kosmosu, jego istotą, nie byłoby antagonizmów.
— Przyroda jest harmonijna — rzekł Swami Rishideva. — Tylko wolna wola narusza równowagę. Na Ziemi naruszają ją ludzie.
— Przyroda to krwawa Kali — uśmiechnął się Schielke ironicznie. — Wy, mędrcy Wschodu, sami daliście ten wyraźny symbol, na który nie można patrzeć bez wstrętu. Ale za to jest on ścisły naukowo. Samowola i samozniszczenie materialnych form, które powstały jak widma wśród nieskończoności niebytu. Przyroda? Pan uważa ją za harmonijną? Proszę iść do lasu, spojrzeć pod mikroskopem na kroplę wody. Wszędzie pożeranie, wszędzie triumf siły nad słabością, chytrości nad ufnością, samowoli nad prawem. Świat mikrobów, fauna, flora: wszystko, co żywe, uzasadnia bezapelacyjnie tę myśl. Nawet ciała kosmiczne świadczą o tym samym — zderzenia galaktyk, eksplozje gwiazd i planet, gigantyczne kataklizmy niebieskie. Szanowny kolego, wielce szanowni panowie, nie bądźmy ślepi.
— Słusznie pan powiedział — nie bądźmy ślepi. Pan widzi w przyrodzie samozniszczenie, a ja — ofiarę. Ziemia ofiaruje nam swe ciało, słońce — promienie, flora — swą tkankę napojoną słońcem, człowiek napełnia przestwór falami twórczej myśli, pragnąc ogarnąć nią nieskończoność. Nie, przyjaciele, człowiek nie jest tworem próżni i niebytu. Jest dzieckiem wieczności, jest nieśmiertelny. Można mówić jedynie o stopniach jego samo wiedzy, rozwoju czy degeneracji, postępu czy upadku. Krwawa Kali to jedynie złudzenie, to maja, to oczywistość dla tych, którzy nie mogą sięgnąć spojrzeniem we wnętrze przyczynowości. I wreszcie wypada mi zapytać szanownego kolegę: jaki wniosek wysnuć z takiego światopoglądu? Co ma robić człowiek?
Schielke poprawił okulary, nie odezwał się. W sali rozległ się szmer i szepty. Ktoś parsknął śmiechem w loży prasowej.
— Przygotowywać się do niebytu — powiedział poważnie Schielke. — Na próżno się śmiejecie! Czy groźny irracjonalizm ostatnich epok nie przekonuje was o absurdalności życia? Największe wysiłki geniuszu ludzkiego rzucone zostały pod nogi nikczemnych politykierów. Każdy z nas może liczyć na Boga lub dobre fatum tylko do chwili, dopóki nie zetknie się z katastrofą. Każdy umiera w samotności. Kto powie, jaka tragedia, jaka otchłań odkrywa się przed wrażliwym duchem, poza zasłoną tajemnicy, w niebycie?
Niemiec usiadł. I natychmiast ukazał się napis: „Maurice de Maurle. Francja”. Zapaliły się reflektory, zaśpiewały cienko kamery telewizyjne. W promieniach jupiterów ukazał się profesor de Maurle, znany socjolog, młody uczony — elegancki mężczyzna o wytwornych manierach. Mówił spokojnie, pewny siebie, jakby głośno rozmyślając:
— Kolega Schielke ma rację. Nie jestem zwolennikiem rozmów o kosmogenezie, nie ma sensu mówienie o prawidłowości tego świata. Podobnie jak nasze komórki nie mogą określić sensu życia człowieka, którego cząstkę stanowią, tak i my nie jesteśmy w stanie poznać przyczyn, które zrodziły wszechświat, do jakiego należymy. Ten aspekt analizy doktora Schielkiego pozostawię bez odpowiedzi. Zgodzę się z nim w czymś innym — w ocenie absurdalności i braku perspektywy społeczeństwa ludzkiego. Dokąd idzie człowiek? Odpowiadam — ku samozniszczeniu. Popatrzmy na współczesną sytuację ludzkości trzeźwo, analitycznie. Niebywały rozrost techniki, potęga energetyki, dalekosiężność wniosków. Cudownie! A sens? Sam człowiek jest marionetką własnych tworów technicznych. Automatyzujemy fabryki, produkcję — i rodzi się groźba bezrobocia. Czy to nie paradoks? Absurd? A więc uważa się za normę złączenie człowieka z jego warsztatem. Gdy jednak warsztat zaczyna działać samodzielnie, człowiek staje się niepotrzebny. I powstaje zagadnienie socjologiczne — co zrobić z wolnym czasem ludzi, jak zorganizować czas wolny? To jest kryzys. Kryzys techniki. Zeszliśmy z dróg wytyczonych przez prawa przyrody i nie stworzyliśmy własnych.
Gdzie jest wyjście? Nie wiem. Może nie ma go wcale. Jesteśmy przestępcami. Popatrzcie na przyrodę — jest bardzo oszczędna i zorganizowana. Najstraszniejsze drapieżniki znają miarę, może prócz tych, które kontaktują się z ludźmi. A my niemiłosiernie grabimy planetę, nie myśląc o następnym dniu. Teraz, w tej chwili, kiedy dyskutujemy o sensie życia, toczą się walki, cywilizowane mocarstwa zasypują bombami i napalmem nędzne schroniska ludzi. Na wielu autostradach świata co chwila rozbijają się setki wozów, giną ludzie, słychać rozpaczliwe przedśmiertne jęki. W ciemnych spelunkach wielkich miast wzrasta systematycznie przestępczość. Tysiące, dziesiątki tysięcy fabryk zatruwają atmosferę Ziemi, nieodpowiedzialne rządy wyczerpują glebę planety, wydobywają drogocenne surowce, produkując dla potrzeb milionów obywateli niezliczone mnóstwo absurdalnych, bezsensownych, niepotrzebnych rzeczy, zużywając na to rozum, energię i umiejętności najlepszych przedstawicieli rodzaju ludzkiego. Zabłądziliśmy. Gdzieś była szansa zawrócenia z tej drogi. Teraz już za późno.