Выбрать главу

— Jak to, na co? — zawołała oburzona Nina. — Ciągle robisz jakieś kawały! Masz rodzinę, masz syna…

— Wystarcza mi mój zarobek — rzekł Mychajło. — Nie biedujemy. Są ludzie, którzy otrzymują dziesięć razy mniej. I żyją. Lepiej od nas…

— Dlaczego chcesz zrównać się z tymi, którzy żyją gorzej? Co to za reakcyjny światopogląd? Im więcej, tym lepiej! Michasiu, ja z tobą nie żartuję! Jesteś moim mężem i powinieneś…

— Nie jestem nic nikomu winien — odparł surowo Mychajło, wstając od stołu. — Tylko narodowi. Jemu zwrócę swój dług pracą. W całości. Dokąd mi sił starczy — będę pracować. A dla pieniędzy nie chcę. Tytuł naukowy nie dodaje rozumu. Jeżeli zasłużę na to — nadadzą mi stopień bez obrony. To wszystko…

— W takim razie nie jestem twoją żoną — powiedziała ostro Nina. — Myślałam, że się trochę opamiętałeś, a ty…

— Co, ja?

— Chcesz uchodzić za oryginała? To nie jest teraz modne…

— Nie uganiam się za modą. Chcę być sobą…

— Bądź sobą poza rodziną. Rozejdziemy się…

— Proszę bardzo. Dziś jeszcze opuszczam mieszkanie. Razem mogą mieszkać przyjaciele, a nie poszukiwacze życiowych wygód… Jestem uczonym…

— Ja też jestem naukowcem…

— Ty jesteś konsumentką nauki. Ja chcę ją tworzyć…

— Idź — rzekła nienawistnie Nina, blada z przejęcia. — Twórz. Lecznica Pawłowowska stoi otworem, zawsze można do niej trafić…

— Lepiej mieć do czynienia z porządnym wariatem — odpowiedział oschle Mychajło, idąc do drzwi — niż z normalnym łajdakiem…

— Alimenty będziesz płacić sam czy mam podać sprawę do sądu? — krzyknęła za nim Nina.

— Zabieram syna.

— Nigdy. Nie chcę, żeby syn też stał się schizofrenikiem…

— Zapytam go. Jeśli zechce, niech mieszka tutaj. Dopomogę mu w miarę możności. Żegnaj, Nino. Pozostawiam ci wszystko, nie kłopocz się — mieszkanie, meble. Prócz moich książek i rękopisów.

Sahajdak zbliżał się do obserwatorium z uczuciem dziwnej ulgi. Jakby wykonał dawny, ciążący na nim obowiązek. Jakby zrzucił z siebie ohydny ciężar. Między drzewami spieszył na jego spotkanie wujaszek Jakub, uśmiechając się życzliwie. W pole surduta niósł czerwone jabłka.

— Dawniutko, dawniutko nie widziałem pana. Przygotowałem dla pana gościniec. Proszę skosztować, Mychajło Kuźmiczu. Jabłuszka takie, że się od nich nie oderwiesz. Jak Boga kocham!

— Dziękuję, bardzo dziękuję — rzekł wzruszony Mychajło. — Jesteście prawdziwym czarodziejem. Wyhodowaliście takie cudo…

— Przyroda, przyroda — ucieszył się ogrodnik. — My tylko jej pomagamy. No, jak tam, do Boga jeszcze nie dobraliście się?

— Szukamy — zażartował Mychajło. — Ale na razie jeszcze nie widać…

— No, no, szukajcie — śmiał się chytrze ogrodnik. — Może złapiecie Go za brodę…

W gabinecie czekało na Sahajdaka mnóstwo listów. Zaczął je powoli przeglądać. Z Czechosłowacji, Węgier, Anglii, Iraku — tak długo nie był w pracy. Teraz będzie musiał poświęcić trzy dni na pisanie odpowiedzi… Stany Zjednoczone… Nie, ten nie jest od Harry’ego, od niego już listów nie będzie… Meksyk… Japonia… Indie… Indie? Od kogóż to? Nieznany charakter pisma… Adres Rishidevy…

Serce zaczęło mu gwałtownie bić. Rozciął grubą kopertę. Wypadł z niej mały zeszyt w lakierowanej okładce i zielonkawy arkusz papieru. Na zeszycie ręka Swamiego napisała: Dla Mychajły Sahajdaka, Kijów, Obserwatorium Astronomiczne, Ukraina, po ukraińsku, a nieco niżej — po angielsku. List napisał jednak ktoś inny. Kto to może być?

Drogi mister M. K. Sahajdak!

Pan był przyjacielem mojego męża Swamiego Rishidevy. Dużo mi o panu opowiadał…

Dlaczego „był”? Dlaczego pisze ona, a nie Swami?

Swami Rishideva opuścił ziemię. Spełniam jego ostatnią, wolą, przesyłam panu jego notatki. Śmierć nastąpiła przed trzema dniami. Nie wyszedł ze stanu nirwakalpa-samadhi. Pracował nad badaniami tego fenomenu psychicznego i był przygotowany na to, co się stało…

Co ona pisze? Swami opuścił ziemię. Dlaczego opuścił? Skąd ta lawina tragedii?

Podszedł do okna, otworzył je na oścież. Duszno, nie ma czym oddychać. Usiadł na parapecie, z daleka zabrzmiał tęskny krzyk żurawi, w ogrodzie spadały na ziemię żółte liście z drzew.

Sahajdak otworzył zeszyt, jeszcze nie wierząc temu, co przeczytał w liście, nie chcąc uznać świadectwa rzeczywistości.

„Mój kochany bracie, zapewne jednocześnie dowiedzieliśmy się o tragedii w kosmosie. Tragedia czy też może początek nowej drogi? Każdy ujmuje to na swój sposób. Ja widzę w koronie słonecznej błysk iskrzącego kwiatu. Można oczekiwać owocu słonecznego. Taka jest apoteoza życia naszego brata.

Wkrótce nadejdzie również moja godzina. I twoja, mój bracie! Kto przysiągł oddać życie dla wspólnego dobra, ten zna przepaści rozpaczy i uniesienia. Ty nie zapomniałeś, Mychaju?

Teraz o tym zeszycie. Trafi do ciebie dopiero wówczas, gdy rronie już nie będzie na ziemi. Wyjaśnię ci, dlaczego to może się stać…

Od dawna ustaliłem sobie cel — odsłonić tajemnicę śmierci. Wieczny Sfinks — jakie zagadki czają się w jego obojętnym uśmiechu? Jaką drogą pójść? Fizjologia? Psychologia? Parapsychologia? Studiowałem wiele dziedzin nauk i pseudonauk. Zatrzymałem się na samadhi. Samadhi — to stan zagłębienia się w sobie, kontaktu z energiami kosmicznymi. Przeczytasz o tym w moich notatkach, przeznaczonych dla ciebie. Ty pracowałeś nad problemami kosmogonii i kosmologii. W moich notatkach znajdziesz pewne koncepcje z tej dziedziny — w formie nietradycyjnej. Może to będzie ci pomocne, czasami trzeba wyprowadzać swój intelekt ze zwykłej ścieżki.

Jestem zawsze z tobą. Słyszysz, Mychaju? Cokolwiek się stanie, jesteśmy razem. Zrodzeni przez słońce — wrócimy do niego…”

Jakie to dziwne. Jaki niezwykły stan. Swamiego nie ma, a serce jest spokojne. A może istnieje pewna granica obciążenia? Zbyt wiele było wzruszeń i strat. I serce stawia niewidzialną barierę. Nie, nie. To coś innego. Rozum jeszcze nie może się pogodzić, tradycyjne myślenie buntuje się, płacze, lecz już rodzi się nowe, młode jeszcze uczucie… Tak powinno być, tak urzeczywistnia się piękna tajemnica życia. Swami, czy ciebie nie ma? Co za nonsens! Przecież czuję tuż obok twój oddech, czytam twoje słowa. Ty żyjesz, słyszysz, ty żyjesz!