Выбрать главу

— Prowadźcie je szlakiem! — krzyknął Pająk.

Ruszyliśmy. Starałem się we wszystkim naśladować poganiaczy. Smoki zaroiły się w blasku słońca. Naoliwione pejcze ze świstem uderzały o pokryte łuskami grzbiety. Cały świat zaczął rytmicznie podrygiwać w takt kroków niosącego mnie zwierzęcia. Drzewa, wzgórza, janowce, głazy i jeżyny drżały zgodnie z rytmem ruchu, wszystko wokoło klaskało i tupało do taktu. Dżungla, moja publiczność, aplauzem witała dudniącą muzykę stada biegnących jaszczurów.

Jęki. To znaczy, że są szczęśliwe.

Czasami syk, co znaczy: uwaga!

Pokrzykiwania i pochrząkiwania, co znaczy, że poganiacze też są szczęśliwi.

Nauczyłem się mnóstwa rzeczy tego poranka, poruszając się w różnych kierunkach pomiędzy zwierzętami. Pięć lub sześć z nich było przywódcami, reszta szła za nimi. Wystarczyło pilnować, aby przywódcy szli we właściwym kierunku, i problem z głowy. Smoki mają tendencję do skręcania w prawo. Najżywszą ich reakcję wywołuje uderzanie w zad. Później dowiedziałem się, że znajdujące się tam zwoje nerwowe są większe niż mózg smoków.

Jeden z przywódców stada stale zawracał i nagabywał pewną samicę z nadwagą (miała raka jajników i była wyładowana sterylnymi jajami, jak mi wyjaśnił Pająk), i musieliśmy go ciągle odganiać. Spędziłem wiele czasu (naśladując Zielonookiego) na patrolowaniu skraju stada, dbając o to, aby zaciekawione czymś zwierzęta nie odłączały się od grupy.

Zacząłem się już orientować, o co chodzi w tym wszystkim, kiedy około dwudziestu smoków utknęło w miętowym bagnie (bo tak chyba można nazwać trzęsawisko porośnięte dużą, miotaną przez wiatr miętą). Pająk, trzaskając z bata, skierował resztę stada na bok, a pięciu z nas musiało wejść w błoto, aby wygonić smoki, nim utkną tam na dobre.

— Nie powinno być już więcej takich bagien! — krzyknął Pająk, gdy znów cwałowaliśmy. — Odbiliśmy za bardzo na zachód. Jeżeli tylko nie zboczyliśmy zbytnio, wkrótce przejedziemy przez Miasto.

Bolało mnie ramię.

Po dwudziestu minutach jazdy w milczeniu obok Zielonookiego odezwałem się:

— Czy to nie głupi sposób na marnowanie życia, kolego?

Wyszczerzył do mnie zęby.

Dwa przyjazne smoki, jęcząc, wpadły galopem pomiędzy nas. Pot zalewał mi oczy i czułem się tak, jakbym miał naoliwione pachy. Uprząż powodowała, że nieco lepiej miało się wnętrze moich ud; dopiero po pewnym czasie obtarłem je sobie do krwi. Ledwie widziałem cokolwiek i na wpół oślepiony usłyszałem głos Pająka:

— Jesteśmy znów na szlaku! Przed nami Miasto!

Spojrzałem przed siebie, ale nowa fala potu zalała mi oczy, a upał sprawił, że wszystko dookoła migotało. Skierowałem smoki w stronę, skąd doszedł głos. Popędziliśmy przez rzednące janowce.

Ziemia wylatywała spod smoczych pazurów. Nie rosła tu roślinność, więc słońce, aby się trochę ochłodzić, wbijało swe złote igły w nasze karki. Gorąco promieniowało też od piasku.

Jaszczury musiały zwolnić. Pająk zatrzymał się na chwilę obok mnie, by przetrzeć zalane potem oczy.

— Zazwyczaj wybieramy Aleję McClellana — powiedział, patrząc na wydmy. — Ale myślę, że jesteśmy bliżej Ulicy Głównej. Przecina ona Aleję o kilka mil dalej. Zatrzymamy się na skrzyżowaniu i odpoczniemy do zmroku.

Syk smoków rozlegał się wśród piasków Miasta. Te stworzenia wychowane na bagnach nie były przyzwyczajone do warunków pustynnych. Gdy wściekli i krańcowo wycieńczeni w milczeniu brnęliśmy wraz ze smokami przez to starożytne miejsce, przeżyłem niespodziewanie chwilę grozy. Wśród tego żółtego pustkowia wyobraziłem sobie nagle, że jestem otoczony przez milionowe tłumy tłoczące się na ulicach i że wśród sadzy i dymu wrzeszczę z przerażenia wraz z przedstawicielami wymarłej starej rasy.

Strzeliłem z bicza i wrażenie znikło. Słońce wsączało się w piasek.

Dwa smoki zaczęły zaczepiać się nawzajem i musiałem je rozdzielić. Oburzone, usiłowały uchwycić pyskami mój pejcz, ale nie udało im się to. Odetchnąłem pełną piersią. Gdy smoki się oddaliły, stwierdziłem, że uśmiecham się. Samotni, harowaliśmy do końca dnia, zadowoleni i przerażeni jednocześnie.

Wyśliznąwszy się z nocnych wód Adriatyku, płynęliśmy przez cieśninę w stronę Pireusu. Na horyzoncie po obu stronach oszałamiająco piękne góry wgryzały się w niebo. Statek płynął spokojnie w świetle poranka. Z głośników sączyła się francuska, angielska i grecka muzyka pop. Słońce srebrzyło oblewany wodą pokład i oświetlało kominy statku. Moja kabina mieściła się na górnym poziomie, wyspałem się w niej znakomicie. Zastanawiałem się, jaki wpływ na tę książkę będzie miała Grecja. Głównym tematem książki jest mit. Muzyka płynąca z głośników była tak bardzo odpowiednia dla obecnych czasów. Zdawałem sobie sprawę, jak dobrze pasuje do zamkniętego w murach życia Nowego Jorku. Ten rodzaj spazmatycznego rytmu był chyba jeszcze bardziej stosowny dla pozostałej części naszego świata. Jak mógłbym umieścić Lobeya w centrum tego dźwiękowego chaosu? Zeszłej nocy do późna piłem wino z greckimi marynarzami W łamanym języku włoskim i jeszcze gorszym greckim rozmawialiśmy o mitach. Talki nie usłyszał opowieści o Orfeuszu w szkole ani nie wyczytał jej z książki: opowiedziała mu ją jego ciotka w Eleusis. A dokąd ja powinienem się udać, aby usłyszeć tę opowieść? Marynarze w moim wieku z upodobaniem słuchali angielskiej i francuskiej muzyki pop z tranzystorowego radia. Starsi woleli tradycyjne greckie piosenki.

— O tak, greckie pieśni! — zawołał Demo. — Wszyscy młodzi ludzie na świecie chcą umrzeć jak najszybciej, ponieważ miłość obeszła się z nimi okrutnie!

— Ale nie Orfeusz — powiedział Taiła, a zabrzmiało to zarazem nieco wzniosie i nieco tajemniczo.

Czy Orfeusz chciał żyć, utraciwszy po raz drugi Eurydykę? Musiał dokonać wyboru. Obrócone ku przeszłości oblicze czyni Orfeusza kimś bardzo nam bliskim. Jak oddać to wszystko w muzyce?

Dziennik pisarza, Zatoka Koryncka, listopad 1965
Ujeżdżam piękne smoki Dla pana smoczych hord, I pędzę hordę smoków, Bo tego chce mój pan.

Zielonooki śpiewał tę piosenkę, gdy zsiadaliśmy z naszych wierzchowców. Po raz pierwszy dotarły do mnie zarówno słowa, jak i melodia. Zaskoczony, spojrzałem na swego niemego towarzysza. Ale on spokojnie poluzował uprząż jaszczura.

Niebo przypominało błękitną taflę. Na zachodzie ułożone w smugi chmury pokrywały się brudną żółcią nadchodzącego wieczora. Smoki rzucały długie cienie na piasek. W rozpalonym naprędce ognisku żarzyły się węgle. Batt już coś gotował.

Skrzyżowanie McClellana i Głównej — powiedział Pająk. — Tu właśnie jesteśmy.

— Skąd wiesz? — zapytałem.

— Bywałem już tutaj.

— Aha.

Smoki zrozumiały, że chyba naprawdę zatrzymaliśmy się na dłużej. Wiele z nich położyło się.

Mój wierzchowiec (nieopatrznie nadałem mu bardzo nieprzyzwoite imię, które przylgnęło do niego; będę więc nazywał go po prostu: Mój Wierzchowiec) czule otarł się pyskiem o mój kark i omal mnie nie przewrócił. Następnie położył szyję na piasku, ugiął przednie nogi i zwalił resztę ciała, gdzie popadło. Tak robią to smoki. To znaczy, tak siadają.

Zrobiłem dziesięć kroków i miałem dosyć. Owinąłem bicz wokół pasa, przysunąłem się jak najbliżej do jedzenia, starając się nie nadepnąć na nikogo, i usiadłem. Zmęczone mięśnie moich nóg zupełnie sflaczały. Sprzęt i zapasy żywności ułożono z boku. Leżał tam Pająk z jedną z rąk zwieszoną swobodnie. Patrzyłem na nią przez płomienie: tylko dlatego, że po prostu znajdowała się naprzeciw mnie. I przy okazji dowiedziałem się kilku rzeczy o Pająku.