Выбрать главу

Jego dłoń była duża, a nadgarstek — guzowaty. Skóra pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym była popękana, a kłykcie pokryte warstwą przesiąkniętego potem pyłu. Spód dłoni u nasady palców pokrywała warstwa zrogowaciałego naskórka. Były to skutki ciężkiej pracy. Zauważyłem także zgrubienie naskórka przy pierwszym stawie środkowego palca, od strony palca wskazującego. To musiało powstać od trzymania czegoś do pisania. La Dira miała podobne zgrubienie, i kiedyś spytałem ją o nie. Poza tym skóra na czubkach palców lewej ręki była gładka i błyszcząca. Robi się taka od gry na instrumentach strunowych: gitarze, skrzypcach, a może… wiolonczeli? Widziałem takie palce u muzyków, z którymi czasami grywałem. Tak więc Pająk pogania smoki. I pisze. I gra…

Nagle zdałem sobie sprawę, jak trudno jest mi oddychać.

Zacząłem myśleć o drzewach.

Przez moment miałem koszmarną wizję, że Batt zamierza dać nam coś tak trudnego do zjedzenia jak kraby o twardej skorupie lub karczochy.

Oparłem się na ramieniu Zielonookiego i zasnąłem.

Wydaje mi się, że on również spał.

Obudziłem się, kiedy Batt podniósł pokrywkę z garnka, w którym gotowało się mięso. Zapach otworzył mi usta, spłynął do gardła i zawładnął moim żołądkiem. Nie byłem pewien, czy jest to uczucie przyjemne, czy też wręcz przeciwnie. Po prostu usiadłem, nerwowo poruszając szczękami i kurczowo ściskając w dłoniach piasek.

Batt powykładał mięso na blaszane talerze, odgarniając od czasu do czasu włosy opadające mu na oczy. Ciekaw byłem, ile z tych włosów wylądowało w mięsie. Zupełnie mi to nie przeszkadzało. Byłem po prostu ciekaw. Nasz kucharz rozdawał dymiące talerze i kiedy już dostałem swój, umieściłem go pomiędzy skrzyżowanymi nogami. Wkoło krążył bochenek chleba o skórce spalonej na węgiel. Nóż odłamał sobie spory kawał, rozsiewając dokoła okruchy. Gdy i ja spróbowałem odłamać kawałek, odezwało się zmęczenie mięśni ramion. Omal nie zacząłem się śmiać. Byłem zbyt zmęczony, by jeść, i zbyt głodny, by spać. Zawsze uważałem jedzenie i spanie za przyjemności, tu stały się obowiązkiem. Umoczyłem chleb w sosie, wsadziłem go do ust, odgryzłem kęs i zadygotałem.

Przełknąłem połowę mojej porcji, zanim zdałem sobie sprawę, że jedzenie było za gorące. Być tak głodnym jak ja wówczas — przerażające!

Zielonooki wpychał sobie coś do ust za pomocą kciuka.

To było jedyne, co zauważyłem podczas jedzenia, zanim Śmierdziel wybełkotał:

— Dajcie mi jeszcze!

Kiedy dostałem dokładkę, zdołałem zwolnić tempo na tyle, że mogłem się rozejrzeć. Sposób, w jaki poszczególne osoby jedzą, może ci wiele o nich powiedzieć. Pamiętam obiad, który ugotowała nam Nativia. O tak, jedzenie było wówczas czymś zupełnie innym. Jak dawno to było: dzień, dwa dni temu?

— Wiecie — chrząknął Batt, patrząc, jak znika przygotowany przez niego posiłek — będzie jeszcze deser.

— Gdzie on jest? — zapytał Nóż, kończąc swoją dokładkę i sięgając po chleb.

— Najpierw musicie zjeść jeszcze trochę tego — powiedział Batt. — Szlag by mnie trafił, gdybyście deser pożarli tak szybko.

Pochylił się, wziął od Noża talerz i napełnił go ponownie. Szare ręce wysunęły się z cienia i zacisnęły na krawędzi naczynia, po czym znów zniknęły w mroku, skąd po chwili zaczął dobiegać odgłos zawziętego żucia.

Pająk, milczący dotychczas, spojrzał na Batta, mrugając srebrnymi oczami.

— To było dobre, kucharzu — rzekł.

Batt rzucił mu chytre spojrzenie i uśmiechnął się. Pająk, który pogania smoki; Pająk, który pisze; Pająk, który ma w głowie skomplikowaną muzykę Kodalye’go. Dobrze było od kogoś takiego otrzymać pochwałę.

Spoglądałem na przemian na Pająka i na Batta. Ja też chciałbym móc mu powiedzieć: „To było dobre”, i żeby wywołało to u niego taki sam uśmiech. Zamiast tego jednak z moich ust wydobyły się słowa, które wydarł ze mnie ten niesamowity atak głodu:

— Co jest na deser?

Myślę, że Pająk zasługiwał na większe poważanie niż ja. Ale, jak już mówiłem, wszystkiemu winien był ten głód.

Batt zdjął, używając szmat, ceramiczny garnek z ognia.

— Pierogi z jagodami. Czy mógłbyś podać mi sos rumowy? — zwrócił się do Noża.

Usłyszałem, jak oddech Zielonookiego przyśpieszył się. Moje usta ponownie wypełniła ślina. Zachłannym wzrokiem śledziłem ruch chochli, którą Batt nakładał pierogi na talerze.

— Zabierz swoje paluchy!

— Chciałem tylko spróbować… — wyszeptał Nóż. Szare ręce cofnęły się, a światło ogniska oświetliło na moment język przesuwający się po wargach.

Batt podał mi talerz.

Ostatni został obsłużony Pająk. Czekaliśmy jednak na niego i zaczęliśmy jeść dopiero, gdy otrzymał swoją porcję.

— Noc… piasek… i smoki — zamruczał Śmierdziel. — Taa-aak. — Wyjątkowo trafnie oddał nastrój chwili.

Podniosłem maczetę, aby coś zagrać, gdy odezwał się Pająk.

— Dziś rano pytałeś o Dziecko Śmierć.

— Tak — położyłem maczetę na kolanach. — Mógłbyś mi coś o nim powiedzieć?

Pozostali milczeli.

— Raz wyświadczyłem mu przysługę — powiedział Pająk w zadumie.

— Czy wtedy kiedy był na pustyni? — zapytałem, zastanawiając się, jak to możliwe, że będąc innym, można wyświadczać przysługę Dziecku Śmierci.

— Nie. To było zaraz po tym, jak opuścił pustynię. Zatrzymał się wtedy w pewnym miasteczku.

— Co to jest miasteczko? — spytałem.

— Wiesz, co to jest wioska?

— No jasne. Przecież pochodzę z wioski.

— I wiesz, co to jest miasto? — Pająk zatoczył krąg ręką, — Kiedy wioska staje się stopniowo coraz większa, zamienia się w miasteczko; gdy miasteczko powiększa się, staje się w końcu miastem. Ale to miasteczko, o którym mówię, było wymarłe. To znaczy, było to zatrzymane w rozwoju miasteczko z dawnych czasów. Zrujnowane budynki, zapadłe rynsztoki, martwe liście krążące po ulicach i wokół połamanych latarni. Opuszczona elektrownia, szczury, węże, zniszczone sklepy — wszystko to było w tym miasteczku. Przebywały tam też najbardziej parszywe wyrzutki tuzina gatunków, ziejące nienawiścią do wszystkiego; nienawiścią, jakiej nie mogłaby zrodzić żadna inteligencja. Gdyby za tą nienawiścią krył się jakikolwiek rozumny mózg, wszyscy oni byliby dystyngowanymi, dekadenckimi panami zła w różnych miejscach tego świata, a nie bandą babrającą się w stertach śmieci w jakimś na wpół wymarłym miasteczku. Byli istotami, które nie nadawałyby się nawet do wsadzenia do klatki.

— Co zrobiłeś dla Dziecka Śmierci? — spytałem.

— Zabiłem jego ojca.

Zmarszczyłem brwi.

Pająk podłubał w zębie i po chwili ciągnął dalej:

— Był to odrażający, trzyoki, stupięćdziesięciokilogramowy potwór. Zamordował co najmniej czterdzieści sześć osób. Mnie samego próbował zabić trzykrotnie. Raz za pomocą trucizny, drugi kluczem francuskim i trzeci granatem. Nie udało mu się mnie dostać, za każdym razem ginęły jakieś inne osoby. Spłodził dwa tuziny dzieci, ale to i tak było znacznie mniej niż wynosiła liczba jego ofiar. Kiedyś, gdy akurat byliśmy w dobrych stosunkach, dał mi jedną ze swych córek. Oprawił ją i poćwiartował własnoręcznie. Świeże mięso było tam rzadkością. Oczywiście, nie pamiętał o jednym ze swych licznych potomków, opuszczonym i zamkniętym w klatce na odległej o tysiąc mil pustyni. Nie zdawał sobie sprawy, że jego syn jest geniuszem zbrodni i psychopatą, i że któregoś dnia przyjdzie, aby go odnaleźć. Spotkałem Dziecko Śmierć w tym właśnie miasteczku, gdzie jego ojciec pędził wygodne życie na tyle, na ile było to możliwe w tej kupie gówna. Chłopak miał wówczas około dziesięciu lat. Siedziałem wtedy w barze i słuchałem przechwałek różnych typków. W rogu toczył się pojedynek w zapasach. Pokonany miał zostać zjedzony na obiad. Szczupły chłopiec o włosach koloru marchewki wszedł do środka i usiadł na kupie szmat. Miał złociste oczy i skórę białą jak mydło. Przyglądał się walce, słuchał chwalipiętów i coś rysował palcem u nogi w pyle pokrywającym podłogę. Kiedy rozmowy nudziły go, drapał się w łokieć i robił miny. Kiedy opowieści stawały się fascynujące, nieruchomiał ze złożonymi palcami i pochyloną głową. Słuchał jak ślepiec. Gdy skończono opowiadać, wyszedł. Ktoś szepnął: „To było Dziecko Śmierć” i wszyscy umilkli. Miał już swoją reputację.