Выбрать главу

— Życie jest rytmem — rzekła La Dire, gdy się podniosłem. — A śmierć jest zawieszeniem rytmu, synkopą przed zmartwychwstaniem.

Podniosła moją maczetę.

— Zagraj coś — powiedziała, kierując rękojeść w moją stronę. — Zagraj.

Podniosłem instrument do ust, przewróciłem się na plecy, obróciłem dokoła jasne, niebezpieczne ostrze i zagrałem. Stało się to wbrew mej woli; dźwięki formowały się w zagłębieniu języka, a mój oddech przenosił je do wnętrza maczety.

Niski, długo brzmiący dźwięk. Zamknąłem oczy, czując każdą nutę w czworokącie mięśni, ramion i pośladów przyciśniętych do skały. Dźwięki powstawały zgodnie z rytmem mojego oddechu, mięśnie palców moich nóg i rąk zaczęły drgać, przystosowując się do szybszego taktu serca. Rozpoczął się żałobny hymn.

— Lobey, kiedy byłeś chłopcem, często uderzałeś w skały stopami wybijając rytm, tańcząc, bębniąc. Bębnij, Lobey!

Pozwoliłem melodii przyspieszyć, obniżając ją o oktawę, tak bym mógł się z nią bez kłopotu uporać — to znaczy, bym mógł ją grać tylko za pomocą rąk.

— Bębnij, Lobey!

Poderwałem się na nogi i zacząłem klaskać podeszwami stóp o skałę.

— Bębnij!

Zobaczyłem, jak mój znajomy pająk umyka w popłochu. Muzyka śmiała się. Uderzenie za uderzeniem, trele i szczebioty; La Dire również zaczęła się śmiać do mnie, a ja grałem, zgarbiony, aż pot wystąpił mi na kark i ściekał po kręgosłupie. Nieruchomy powyżej pasa, kręciłem biodrami, wybijając krzyżujące się rytmy za pomocą palców stóp i pięt, trzymając w górze ostrze celujące w słońce, a nowy pot, ściekający zza uszu, toczył się po mojej pomarszczonej szyi.

— Bębnij, mój Lo Ringo, graj mój Lo Orfeuszu! — krzyczała La Dire. — Och, Lobey! — Klaskała bez przerwy.

Później, kiedy jedynymi dźwiękami były tylko mój oddech, szmer liści i strumienia, skinęła głową uśmiechając się i powiedziała:

— Teraz wyraziłeś swój żal w sposób właściwy.

Skierowałem wzrok w dół. Pierś błyszczała mi od potu, żołądek rytmicznie kurczył się i rozkurczał. Pył pod moimi stopami stał się brązowym błotem.

— Jesteś już prawie gotowy do tego, co musi być zrobione — powiedziała La Dire. — Idź teraz, paś kozy, graj. Wkrótce Le Dorik przyjdzie po ciebie.

Wszystkie dźwięki we mnie zamarły. Oddech i bicie serca także. Synkopa, zanim rytm powrócił.

— Le Dorik?

— Idź. Ciesz się życiem, zanim zaczniesz swą podróż.

Przerażony, potrząsnąłem głową i uciekłem z mojej skały. Le…

Nagle małe wędrujące bestie czmychnęły, zostawiając na mych kolanach — o zgrozo! — posuwając się w stronę elektrycznego ogrodzenia. Prawdopodobnie to coś niedługo umrze. Skądś dalej dochodził śmiech Grigi; był „Lo Grigą” aż do swych szesnastych urodzin. Ale coś — nikt nie wie, czy była to wada genetyczna, czy nie — popsuło mu mózg i niepohamowany śmiech zaczął tryskać z jego ust. Stracił swe „ Lo” i został umieszczony w klatce. Le Dorik był prawdopodobnie gdzieś w środku, rozdzielając żywność, lecząc, tam gdzie leczenie mogło przynieść jakąś ulgę, lub zabijając, gdy jakiś osobnik nie kwalifikował się już do leczenia. Tak wiele smutku i przerażenia stłoczono tutaj; trudno było pamiętać, że wszyscy oni są ludźmi. Nie mają tytułów oznaczających czystość, ale są ludźmi. Nawet Lo Hawka gorszyły żarty na temat zamkniętych, w równym stopniu jak dyskusje o niektórych utytułowanych obywatelach.

Nie wiecie, co oni z nimi robili, gdy byłem chłopcem. Nigdy nie widzieliście, jak byli wywlekani z dżungli ci nieliczni, którym się udało przeżyć. Nie widzieliście, w jaki barbarzyński sposób działali ci całkowicie normalni, jak potworny strach zabijał w tych biednych istotach resztki rozsądku. Cieszcie się, że jesteście dziećmi bardziej cywilizowanych czasów.

Tak, byli ludźmi. Nie po raz pierwszy zastanawiałem się, jak czuje się Le Dorik, opiekując się nimi.

Wróciłem do wioski.

Lo Hawk spojrzał na mnie sponad naciąganej kuszy. Na ziemię przed drzwiami wyłożył stertę magazynków z nabojami, aby sprawdzić ich spłonki.

— Jak się macie, Lo Lobey!

Podniosłem stopą jeden z ładunków i obróciłem go.

— Złapaliście już tego byka?

— Nie.

Czubkiem maczety wypchnąłem nabój z magazynka. Był dobry.

— Chodźmy — powiedziałem.

— Najpierw sprawdź resztę.

W czasie gdy to robiłem, Lo Hawk skończył naciągać kuszę i przyniósł drugą dla mnie, a potem ruszyliśmy w dół rzeki.

Woda była żółta od mułu. Prąd był silny i wyginał długą trawę oraz paprocie, rozczesując liście i łodygi roślin jak włosy. Trzy kilometry szliśmy wzdłuż bagnistego brzegu.

— Co zabiło Frizę? — zapytałem w końcu.

Lo Hawk przykucnął, aby zbadać kłodę porysowaną kłami jakiegoś zwierzęcia.

— Ty tam byłeś, ty widziałeś. La Dire tylko się domyśla.

Oddaliliśmy się od rzeki. Jeżyny czepiały się nogawic spodni Lo Hawka. Ja nie potrzebuję spodni. Moja skóra jest twarda i mocna jak skóra Easy’ego i Małego Jona.

— Nic nie widziałem — powiedziałem. — Czego ona się domyśla?

Jastrząb albinos zerwał się z drzewa i zataczając kręgi na niebie, odleciał. Friza także nie potrzebowała spodni.

— To, co zabiło Frizę, jest niefunkcjonalne; podobnie jak niefunkcjonalna była sama Friza.

— Friza była funkcjonalna! — krzyknąłem. — Była!

— Ciszej, chłopcze.

— Stado trzymało się razem — powiedziałem łagodniej. — Mogła robić ze zwierzętami, co tylko chciała. Sprawiała, że niebezpieczeństwa się oddalały, a jednocześnie zdarzały się rzeczy piękne.

— Brednie — rzekł Lo Hawk, brnąc przez muł.

— Bez gestu czy słowa mogła skierować zwierzęta, dokąd chciała lub dokąd ja chciałem.

— To są nonsensy La Dire, których się nasłuchałeś.

— Nie. Sam widziałem. Mogła sterować zwierzętami, podobnie jak kamykiem.

Lo Hawk chciał coś powiedzieć. Nagle jednak dotarły do niego moje słowa.

— Jakim kamykiem?

— Tym, który podniosła i rzuciła.

— Jakim kamykiem, Lobey?

Tak więc opowiedziałem mu całą historię.

— I była funkcjonalna — zakończyłem. — Dbała o bezpieczeństwo stada, czyż nie? Mogła to robić nawet beze mnie.

— Tylko sama nie potrafiła się uchronić przed niebezpieczeństwem — stwierdził Lo Hawk i ruszył dalej.

Przedzieraliśmy się w milczeniu przez szepczące zarośla pogrążeni w myślach. Naraz:

— Aaaaaa!!! — zabrzmiało w trzech różnych tonacjach.

Liście zaszeleściły i z lasu wypadły trojaczki Bloi. Jeden z nich wskoczył na mnie i nagle miałem ramiona pełne rozhisteryzowanego rudego dziesięciolatka.

— Cześć — powiedziałem.

— Lo Hawk, Lobey! Tam…

— Uważaj! — krzyknąłem, unikając łokcia.

— Tam! Tupał i drapał pazurami skały… — To ten u mego boku.

— Gdzie? — zapytał Lo Hawk. — Co się stało?

— Tam, koło…

— …koło starego domu, blisko miejsca, gdzie strop Jaskini się obniża…

— …pojawił się byk i…

— …wszedł na ten stary dom, w którym…

— …się bawiliśmy…

— Chwileczkę — powiedziałem i zsadziłem Bloi-3. — Gdzie się to wszystko wydarzyło?