Wszyscy trzej obrócili się jak na komendę i wskazali między drzewa.
Hawk zdjął z ramienia kuszę.
— W porządku — rzekł. — Wracajcie teraz do wioski.
— Powiedz — złapałem Bloi-2 za ramię — jak duży był ten byk?
Wystarczająco wymowne trzepotanie powiekami.
— Nie ma sprawy — powiedziałem. — Idźcie już.
Spojrzeli na mnie, na Lo Hawka i na las. I poszli.
W milczącej zgodzie skierowaliśmy się w wąski przesmyk pomiędzy liśćmi, skąd wyłonili się chłopcy. Tuż przed wyjściem na polanę zauważyliśmy leżącą w poprzek ścieżki deskę, zmiażdżoną z jednego końca. Minęliśmy ją, przedzierając się przez zwisające gałęzie sumaków.
Na polanie było mnóstwo innych zmiażdżonych desek, rozrzuconych dookoła.
Półtorametrowy fragment fundamentu został rozwalony potężnym kopnięciem i tylko jedna z belek podtrzymujących stała pionowo.
Fragmenty strzechy były porozrzucane po całym podwórzu. Dawno temu Carol zasadziła tu trochę kwiatów. Mając dosyć wioskowego życia, przeprowadziliśmy się wtedy do tego starego, krytego strzechą domu, który kiedyś był taki przytulny, który kiedyś był… Carol posadziła żywopłot kolczastych krzewów o strzępiastych pomarańczowych kwiatach. Znacie takie?
Zatrzymaliśmy się przy odcisku kopyta, gdzie płatki kwiatów i liście wdeptane w ziemię tworzyły w błocie ciemną mandalę. Moja stopa z łatwością zmieściła się wewnątrz śladu. Kilka drzew wokół wyrwanych z korzeniami, kilka innych złamanych na wysokości mojej głowy.
Bez trudu można było zorientować się, którędy byk dotarł do polany. Połamane krzaki, pnącza i liście sterczały tam ze zwartej ściany lasu. Stratowane.
Lo Hawk wyszedł z lasu z niedbale opuszczoną kuszą.
— Wcale nie czujesz się taki pewny siebie, nie? — zapytałem, patrząc dookoła na ślady zniszczenia. — Musiał być wielki.
Lo Hawk rzucił mi twarde spojrzenie.
— Polowałeś już ze mną.
— To prawda. Nie mógł odejść daleko, skoro dopiero co wystraszył dzieciaki — dodałem.
Hawk skierował się w stronę, gdzie stratowane drzewa wytyczały szlak byka.
Pospieszyłem za nim.
Ledwie zrobiliśmy dziesięć kroków w głąb lasu, usłyszeliśmy siedem trzasków, jakie wydają łamane drzewa: najpierw trzy — przerwa — a potem cztery dalsze.
— Oczywiście, jeżeli on jest tak wielki, może się szybko poruszać — powiedziałem.
Następne trzy drzewa.
A potem ryk.
Dźwięk z jakimś metalicznym odcieniem, nie wyrażający gniewu ani patosu, wydobywający się z płuc większych niż miechy kowalskie, niosący się przeciągłym echem pośród liści poruszanych podmuchem wiatru.
Ruszyliśmy dalej niebezpiecznymi ścieżkami przez srebrnozielony gąszcz.
Krok, oddech i znów krok.
I wtedy spośród drzew po lewej…
Wyskoczył on; skok ten obsypał nas deszczem gałązek i kawałków liści.
Obracając się, z jedną nogą tu, a drugą gdzieś diabelnie da1eko, spojrzał na nas z góry przekrwionym, brązowym okiem o silnie zgrubiałych kącikach. Jego gałka oczna musiała być wielkości mojej głowy.
Czarne, wilgotne nozdrza parowały.
Był imponujący.
Nagle podrzucił głowę do góry, łamiąc gałęzie, i przysiadł z pięściami wbitymi w ziemię — w miejscu gdzie powinien mieć przednie kopyta, były ręce, ręce z owłosionymi palcami, grubymi jak moje ramię, zakończone pazurami. Ryknął, uniósł się ponownie i jednym susem zniknął pośród drzew.
Hawk zdążył wystrzelić z kuszy. Strzała utkwiła niczym igła między żebrami byka. Potwór rzucił się w bok.
Kora drzewa, do którego przywarłem, przylepiła mi się do pleców.
— Chodźmy — ponaglił Hawk, biegnąc w stronę, gdzie zniknął byk o ludzkich rękach.
Ruszyłem więc za tym szalonym człowiekiem, który pragnął zabić bestię. Przedarliśmy się przez szczelinę w rozłupanej skale (kiedy byłem tu ostatni raz, pewnego popołudnia wypełnionego delikatnym powiewem wiatru i mnóstwem słonecznych plamek, wędrując pośród drzew z ręką Frizy w mojej dłoni, na moim ramieniu, na moim policzku, szczeliny w skale nie było). Zeskoczyłem na porośnięty mchami chodnik (jego fragmenty można spotkać w różnych miejscach lasu). Pobiegliśmy naprzód i…
Niektóre rzeczy są zbyt małe, aby je zauważyć. Inne są tak duże, że jest się już w ich środku, zanim się człowiek zorientuje, czym one są. O mało nie wpadliśmy do rozpadliny w zboczu góry. Ta jama o średnicy dwudziestu metrów i poszarpanych brzegach była wejściem do pieczary. Nie pomyślałbym nawet, że jest tam pieczara, gdyby nie wydobywał się stamtąd ten dźwięk.
Nagły ryk byka zabrzmiał wśród skał i okolicznych drzew.
Kiedy echo zamarło, podczołgaliśmy się do poszarpanej krawędzi rozpadliny i spojrzeliśmy w dół. Refleksy słońca tańczyły na pokrytym błyszczącą, czarną skórą cielsku, miotającym się w skalnym potrzasku. Byk zaryczał ponownie, mrugając oczami i potrząsając owłosionymi pięściami.
Hawk cofnął się gwałtownie, choć pazury wsparte o skalną ścianę znajdowały się o dobre pięć metrów poniżej nas.
— Czy ten tunel nie łączy się przypadkiem z Jaskinią? — wyszeptałem. Szepce się w obliczu czegoś tak ogromnego.
Lo Hawk skinął głową.
— Niektóre tunele, tak powiadają, są wysokie na trzydzieści metrów, inne — tylko na trzy. Ten jest jednym z większych.
— Czy on może stąd wyjść?
Głupie pytanie.
Po drugiej stronie dziury wyłoniła się właśnie rogata głowa i potężne ramiona. Byk wspiął się po pochyłej ścianie i wydostał się na górę. Teraz patrzył na nas, gotując się do skoku. Zaryczał, wyrzucając przy tym długi ozór niczym unurzany w pianie czerwony żagiel.
A potem skoczył przez całą szerokość dzielącej nas rozpadliny.
Nie udało mu się, ale my odskoczyliśmy do tyłu. Byk kurczowo uchwycił się skalnej krawędzi palcami jednej ręki, żłobiąc pazurami głębokie bruzdy w ziemi. Drugą uderzał wokoło na oślep w poszukiwaniu punktu zaczepienia.
Usłyszałem za sobą krzyk Hawka (biegłem szybciej niż on). Odwróciłem się i ujrzałem potworną łapę wznoszącą się nad starym myśliwym.
Lo Hawk leżał skurczony na ziemi. Ręka uderzyła jeszcze kilka razy (bum-bum! bum!), a następnie ramię i palce byka ześliznęły się z krawędzi i osunęły w dół wraz z gradem kamieni, krzewów i trzema małymi drzewami.
Hawk nie był martwy. (Następnego dnia stwierdzono, że ma złamane żebro). Skręcał się z bólu — przypominał zranionego żuka lub bardzo chore dziecko.
Uniosłem go za ramiona, gdy tylko odzyskał oddech.
— Hawk, nic ci…
Ryki dochodzące z dołu zagłuszały słowa. Ale myśliwy wstał o własnych siłach, mrużąc oczy. Z nosa zaczęła cieknąć mu krew. Bestia uderzyła otwartą dłonią; Lo Hawk rzucił się na ziemię i dzięki temu ucierpiał bardziej od podmuchu powietrza niż samego uderzenia.
— Zabierajmy się stąd! — krzyknąłem i zacząłem ciągnąć go w stronę drzew.
Gdy tam dotarliśmy, potrząsnął głową.
— …nie, zaczekaj, Lobey… — usłyszałem jego chrapliwy głos, gdy ryki na chwilę ustały.
Oparłem go o drzewo, a on złapał mnie za rękę.
— Spieszmy się, Hawk! Czy możesz iść? Musimy się stąd zabierać. Będę cię niósł…
— Nie! — Oddech znów uwiązł mu w gardle.
— Daj spokój, Hawk! To nie zabawa! Jesteś ranny, a ta bestia jest naprawdę wielka. Byk musiał powstać w wyniku mutacji spowodowanej promieniowaniem w niższych partiach Jaskini.
Znów szarpnął mnie za rękę.