Выбрать главу

— Musimy zostać. Musimy go zabić.

— Myślisz, że on wyjdzie i zaatakuje wioskę? Do tej pory nie zapuszczał się zbyt daleko od Jaskini.

— To — Lo Hawk zakaszlał — nie ma nic wspólnego z wioską. Jestem myśliwym, Lobey.

— Ale…

— I muszę nauczyć cię polować. — Spróbował usiąść o własnych siłach. — Tylko wygląda na to, że tej lekcji będziesz musiał nauczyć się sam.

— Cooo?

— La Dire mówiła ci, że musisz przygotować się do podróży.

— Na Boga… — Wpatrywałem się w jego twarz, pomarszczoną i starą, na której malował się ból i zdecydowanie. — Co mam robić?

— Musisz tam zejść i zabić bestię.

— Nie!

— To dla Frizy.

— Jak to?

Hawk wzruszył ramionami.

— To wie tylko La Dire. Ty musisz się nauczyć polować, i to polować dobrze.

Po chwili powtórzył to jeszcze raz.

— Nie mam nic przeciw wypróbowywaniu mojej odwagi, ale…

— Powód jest inny, Lobey.

— Ale…

— Lobey — jego niski, stanowczy głos wydobywał się z głębi gardła — jestem starszy od ciebie i wiem więcej. Weź swoją kuszę i idź do Jaskini. Ruszaj.

Usiadłem i pomyślałem o wielu rzeczach naraz. Na przykład o tym, że brawura jest rzeczą bardzo głupią. I o tym, jak bardzo mnie zaskoczyło, że aż tyle respektu dla Lo Hawka zachowało się z mego dzieciństwa. I o tym, że tak wiele sprzecznych uczuć, jak: strach, zmieszanie czy irytacja, może towarzyszyć momentowi podejmowania decyzji.

Bestia zaryczała po raz kolejny.

Poprawiłem kuszę na ramieniu i umocowałem rączkę maczety na biodrze.

„Jeśli mam już zrobić coś głupiego — pomyślałem (a któż z nas czasami nie robi czegoś takiego) — to równie dobrze może to być coś głupiego i odważnego zarazem”.

Klepnąłem Lo Hawka po ramieniu i ruszyłem w kierunku rozpadliny.

Od strony, z której przyszliśmy, jej krawędź była ostra i ściana opadała stromo w dół. Obszedłem więc rozpadlinę; zbliżyłem się doń od strony przeciwnej, gdzie na dnie zgromadziły się odłamki skalne, ziemia i korzenie, co umożliwiło mi ostrożne opuszczenie się w dół.

Słońce oświetlało przeciwległą kamienną ścianę, błyszczącą od mokrego mchu. Oderwałem ręce od wilgotnej skały i przekroczyłem oleisty strumyczek mieniący się barwami tęczy, które zniknęły, gdy na wodę padł mój cień. Gdzieś w głębi tunelu słychać było stukot kopyt.

Ruszyłem naprzód. Przez liczne pęknięcia w wysokim sklepieniu docierało słońce, oświetlając na dnie tunelu liczne gałęzie pokryte kolczastymi suchymi liśćmi oraz krawędzie dziur, które równie dobrze mogły być głębokie na kilkanaście metrów, lub nawet sięgać najniższych poziomów Jaskini, leżących kilkaset metrów poniżej.

Doszedłem do rozwidlenia, gdzie skręciłem w lewo. Po trzech metrach potknąłem się w ciemnościach i stoczyłem po szeregu niewysokich stopni. Przeturlałem się przez kałużę (moja ręka plusnęła o wodę) oraz przez kupę suchych liści (zaszeleściły własnym szeptem pod mym ciężarem) i wylądowałem w smudze światła na żwirze zaścielającym podłoże.

Klik-klak!

Klik-klak!

Znacznie bliżej: klik-klak!

Zerwałem się na nogi i odsunąłem od zdradzieckiego światła. Pyłki zatańczyły w ukośnym promieniu słońca, w miejscu gdzie znajdowałem się przed chwilą. A potem opadły.

Czułem się tak, jakby mój żołądek był luźną torbą wypełnioną wodą i zawieszoną nad jelitami. Wędrować w stronę tego dźwięku — byk stał i czekał — już nie było kwestią poruszania się w jakimś kierunku. Trzeba było po prostu unieść jedną nogę, pochylić się do przodu i opuścić ją. Dobrze. Teraz unieść drugą nogę, pochylić się…

O sto metrów przed sobą zobaczyłem nagle inną plamę światła, która stała się widoczna, ponieważ wypełniło ją na chwilę coś bardzo dużego.

Klik-klak, klik-klak, klik-klak!

Parsknięcie.

Te trzy kroki bardzo go przybliżyły.

Nagle całe mnóstwo klik-klaków!

Przycisnąłem się do ściany, wtulając twarz w ziemię i korzenie.

Odgłos kopyt oddalał się.

Przełknąłem gorzką ślinę, która napłynęła mi do ust, i odsunąłem się od ściany.

Szybkim krokiem, który wkrótce przeszedł w wolny bieg, ruszyłem za bykiem przez popękane i osypujące się podziemia.

Odgłos dobiegł z prawej.

Skręciłem więc w prawo, w opadający w dół tunel, tak wąski i niski, że słyszałem, jak rogi bestii trą o sklepienie. Kamienie, okruchy skalne i porosty ześlizgiwały się po potężnych barkach na ziemię.

Dnem tunelu sączyła się woda, pokrywając kamienie fluoryzującym szlamem. W miarę postępującego spadku cieknąca woda zmieniła się w strumień. Wreszcie rozproszone światło skierowało mnie w lewo.

Kopyta byka musiały natrafić na metalową płytę, gdyż pomarańczowe iskry towarzyszące jego kolejnym krokom oświetliły go do połowy.

Był zaledwie o trzydzieści metrów przede mną.

Znowu iskry, gdy znikał za rogiem.

Czułem pod stopami kamienie, a potem zimny, gładki metal. Minąłem kilka liści przyniesionych przez wiatr, które zapaliły się od iskier wzniesionych przez kopyta potwora. Wirowały żarząc się i opadły u mych stóp. Na chwilę ciemności wypełniła jesień.

Doszedłem do rogu i skręciłem.

Byk stał zwrócony przodem do mnie i ryknął na mój widok.

Jego kopyto uderzyło w metalowe podłoże o metr od mojej stopy; iskry oświetliły przekrwione oczy i polerowane nozdrza.

Ogromna ręka znalazła się nagle pomiędzy mną a jego oczyma, opadając! Potoczyłem się w tył, sięgając po maczetę.

Jego dłoń, płaska tym razem, zadźwięczała o metalową płytę, na której leżałem, a potem uderzyła w miejsce, gdzie się znajdowałem.

Leżałem na plecach z maczetą opartą o podłoże i skierowaną ostrzem w górę. Niewielu jest ludzi, czy byków, którzy mogliby jednym uderzeniem wbić dziesięciocalowy gwóźdź. Na szczęście.

Byk poderwał mnie z ziemi (wrzeszczącego i trzymającego się maczety rękami i nogami).

Zaczął mną wywijać.

Przeraźliwie wył, uderzając głową o sklepienie, z którego sypały się odłamki skały. Wreszcie ostrze oderwało się od jego ręki i zostałem odrzucony na kilka metrów. Uderzyłem w ścianę i osunąłem się. Wnętrze mego fletu wypełnione było krwią bestii.

Byk słaniał się na nogach, uderzając barkami o ściany, jego ogromny cień chwiał się na ociekającym wodą stropie.

Zbliżał się do mnie, a ja, usiłując podnieść się z kolan, przechyliłem się do tyłu (musiałem sobie coś zwichnąć) i patrzyłem na niego.

Za mymi plecami wzdłuż ściany ciągnęła się okratowana wnęka, mająca metr głębokości. Był to prawdopodobnie kanał odprowadzający wodę. Zauważyłem, że kraty w jednym miejscu były krzywo umocowane, przecisnąłem się przez nie i spadłem na dno kanału.

Panowała w nim nieprzenikniona ciemność. Nade mną ogromna ręka drapała i drapała. Zadałem cios pionowo w górę i ostrze natrafiło na coś ruchomego.

— Raaaaaaa…!

Ryk przytłumiły kamienie. Ramię byka cofnęło się raptownie i zaczęło uderzać w pobliżu miejsca, gdzie się ukryłem.

Ruszyłem wzdłuż kanału, którego dno gwałtownie opadało, i nagle zacząłem ześlizgiwać się z coraz większą szybkością, kalecząc obolałe ciało o wystające kamienie. Zatrzymałem się, uderzywszy o jakieś rury.

Leżałem z zamkniętymi oczyma, z czubkiem kuszy uwierającym mnie w ramię i rękojeścią maczety boleśnie uciskającą biodro. Wkrótce w obu tych miejscach straciłem czucie.