Wszyscy oni poszli wzdłuż szeregu. Pierwszy kroczył mężczyzna z dużą brodą. Zatrzymywał się przed ludźmi, czasem kazał otworzyć usta, odciągał powieki — jak na wystawie pupili, na którą kiedyś zabrali mnie państwo. Pierwsi dwaj czy trzej ludzie mu się nie spodobali, kolejnego, podobnego do małpy włochatego bruneta, wyciągnął z szeregu i wskazał palcem, gdzie ma stanąć. Z jego ruchów przebijała taka pewność, że mężczyzna pokornie zrobił krok w bok, a brodaty, nie oglądając się nawet, żeby sprawdzić, czy wykonano jego polecenie, już maszerował dalej. W ten sposób zbliżając się do mnie wyciągnął z dziesięć osób, a ja nie wiedziałem, czy to dobrzy czy źle trafić do niego, więc odwróciłem się w poszukiwaniu bezzębnej kobiety, ale nie dojrzałem jej od razu — stała dobre pięć osób ode mnie. Kobieta zauważyła moje spojrzenie i domyśliła się, co chcę wiedzieć. Pokręciła przecząco głową i zgięła się, jak ktoś chory. Natychmiast zrobiłem to samo — zgiąłem się tak, że palce lewej ręki dotknęły ziemi, zgarbiłem się i wykrzywiłem twarz.
— Pronin, ty zabierzesz wszystkich — powiedziała gruba kobieta w futrzanym ubraniu. — A my też potrzebujemy robosiły.
— Nie wezmę za dużo, Mario Kuzminiczno — powiedział głosem sytego człowieka Pronin.
Akurat doszedł do mnie i uważnie mi się przyjrzał. Ze strachu, że mnie zdemaskują aż się zachwiałem.
— Ale gęba — powiedział Pronin, krzywiąc się z odrazą.
Powinienem w tym momencie się ucieszyć, że mnie nie rozszyfrował, ale jego słowa, a zwłaszcza ton, jakim były rzucone, tak mnie oburzyły, że wyprostowałem się i przyjąłem dumną postawę, ale, na moje szczęście, Pronin już mazerował dalej. Natomiast mój ruch nie uszedł uwadze grubej Marii Kuzminiczny, która szybko powiedziała:
— Ten dla mnie.
Znowu się wykrzywiłem: kobieta pociągnęła mnie za łokieć, a jeden z milicjantów, chcąc okazać kobiecie pomoc, tak mnie szarpnął za rękę, że wyleciałem z szeregu i odbiegłem, kuśtykając, na bok.
Proces selekcji ludzi odbył się tak szybko, że nie zdążyłem się opamiętać jak już staliśmy w trzech grupkach. Największą, składającą się z młodych ludzi i zdrowych ludzi w innym wieku, wybrał Pronin, do drugiej grupy trafił ja i bezzębna kobieta, staliśmy się własnością Marii Kuzminiczny. Trzecia grupa, składająca się z kalek i starców, została jakby niezapotrzebowana, ale właśnie ci ludzie opuścili zagrodę pierwsi — czarny samochód zajechał do środka, milicjanci pomagali kalekom i starcom wleźć do środka, potem z tyłu podniosła się krata, i ostania rzecz, jaką widziałem — białe palce, wczepione w pręty i poszatkowane kratami twarze.
— A oni dokąd? — zapytałem bezzębną kobietę. Chciałem zapytać, co będzie z nami, ale nie ośmieliłem się, dlatego zapytałem o starców, jakby zbliżając się do pytania z drugiej strony.
— Kaput — powiedziała bezzębna kobieta. Jej twarz, od powieki do podbródka, przecinała wąska blizna.
— Co to znaczy?
— A to znaczy, że na mydło.
Skręciło mnie od takiego cynizmu, tym nie mniej rozumiałem, że los tych istot jest nie do pozazdroszczenia.
Maria Kuzminiczna podeszła do nas i obejrzała nasz oddział, a on nie wywołał w niej radości.
— Gdzie się takich produkuje — powiedziała smutno. — Pożytku z was, co kot napłakał.
— Nie nadajemy się, nie trzeba było brać — odezwał się stojący obok niej bezczelnie wyglądający, mimo że młody — łysy.
— Za friko dlaczego mam nie wziąć.
Po chwili ciszy powiedziała do mnie:
— Możesz się już wyprostować, jesteś mój.
Zrozumiałem, że moje naiwne kłamstwo zostało zdemaskowane, ale kapral i brodach stali tak blisko, że nie odważyłem się wyprostować.
Ponieważ się wahałem, łasy pomocnik Marii Kuzminiczny podkradł się do mnie i tak walnął w zgiętą nogę, że podskoczyłem z bólu i — rzecz jasna — musiałem się wyprostować.
Maria Kuzminiczna zarechotała, wziąwszy się pod boki, a za nią zaczęli się śmiać i pozostali. Na dodatek, zamiast stać prosto ciągle stałem przygarbiony, jak kaleka, i Łysy, za aprobatą widzów, ciągle mnie okładał. W końcu straciłem nad sobą ponownie i zamachnąwszy się uderzyłem Łysego w ramię. Ten poleciał do tyłu na dziesięć metrów i z takim dźwiękiem plasnął na ziemię, że wszyscy, w tym i ja, uznali, że jeśli nawet jeszcze żyje, to połamał sobie wszytkie ręce i nogi.
Na szczęście Łysy był cały i zdrowy, ale hańba, jakiej doznał z powodu uderzenia przez jakiegoś gnojka ze śmietnika, była dla niego ciosem nie do zniesienia. Wyhodowałem sobie wroga.
— Słusznie — powiedziała Maria Kuzminiczna. — Nie na darmo od razu miałam na ciebie oko! Tylko — sobie myślę — byle go Pronin go nie rozgryzł.
I roześmiała się wesoło. Bo była wesołą kobietą.
Rozdział 3
Pupilek w fabryce
Ciężarówka wioząca nowych robotników Marii Kuzminiczny była otwarta, starutka, a na podjazdach jej silnik cierpiał, parskał, odmawiał pracy. Łysy siedział na pace z włóczęgami, chociaż nikt nie zamierał uciekać — wszyscy byli głodni i przemarznięci. W ludzkiej loterii, w której, jak zrozumiałem — niektórzy uczestniczyli już nie raz, mieliśmy wszyscy szczęcie. I praca, do której nas wieźli, była znośna, i dyrektorka, Maria Kuzminiczna, z opowieści sądząc, nie był złośliwa. W jej fabryce też można był umrzeć z powodu choroby, a kto nie umierał — uciekał, ale żeby umrzeć z głodu czy żeby kogoś zatłukli — to się nie zdarzało.
— Na Łysego uważaj, na Łysego — ostrzegał mnie bezzębna kobieta, która jakby zaopiekowała się mną, a ja nie sprzeciwiałem się — przynajmniej póki mi pomagała. — Jest podły i zazdrosny.
— Dlaczego zazdrosny? — nie zrozumiałem co ma na myśli.
— Żyje z madamą, a ona ciągle wyszukuje sobie wśród robotników nowego przyjaciela. On przecież też był robotnikiem. Wychował się na śmietniku, ale nie zamierza tam umierać.
— Irka, zamknij się! — krzykną Łysy. — Poznałem cię, zarazo! Kobieta ściszyła głos, ale mówić nie przestała.
— Odczmychamy się, odżyjemy — i do lasu!
— Po co? — zapytałem.
— Po wolność — odpowiedziała Irka.
Przejechała koniuszkami palców po wierzchu mojej dłoni i dodała:
— Delikatny jaki… Pupilek.
— Jestem zwyczajny.
Ciężarówka trzęsła i od czasu do czasu musieliśmy się trzymać siebie, żeby nie upaść.
— A co to za miejsce? — zapytałem, żeby zmienić temat rozmowy. — Tam, gdzie nas wiozą?
— A nie mówiłam ci? Fabryka słodyczy.
— Czy tym robią cukierki?
— Cukierków nie próbowałam nigdy w życiu — powiedziała Irka. — I jeśli to są cukierki to nie dla nas.
— A dla kogo?
— Ciemnota! Powiedz przynajmniej jak ci na imię?
— Tim.
— Timoszka?
— Wolę Tim.
— Jak chcesz.
— A dla kogo te cukierki?
— To nie są normalne cukierki — powiedziała Irka. — To cukierki dla żab.
— Dla sponsorów?
— Zachowujesz się jakbyś był z innej planety! To jest właśnie problem z tobą!
Samochód jechał po niezbyt szerokiej drodze, od dawna nie remontowanej, dlatego ciężarówka co i rusz musiała hamować albo okrążać dziury i pęknięcia w asfalcie. Patrzyłem przez burtę, a moje oczy szukały znajomych widoków: szarych budynków sponsorów; popielatych, zagłębionych w ziemi kopuł — ich baz.