— Gładki jesteś — powiedziała i przejechała dłonią po moich plecach.
— Odczep się — powiedziałem.
Trąciła mnie piąstką w plecy i powiedziała:
— Bardzo mi jesteś do szczęścia potrzebny!
Wszyscy byli głodni i źli i, komu tylko się udało, usiłowali mnie trącić albo skląć, a ja przecież też byłem głodny i zły. Na szturchańce nie odpowiadałem, żeby znowu nie rzucili się na mnie wszyscy; przecież niewolnicy są jak zwierzęta, nie znają reguł i nie mają honoru. I w końcu nie dowiedziałem się kto chciał mnie oparzyć.
Kiedy wyszliśmy z łaźni do zimnego mokrego przedsionka stali tam dwaj niewolnicy, którzy byli już w fabryce przed nami. Przed pierwszym leżała kupa spranych szmat — każdy z nas dostał po jednej, drugi podawał każdemu jakąś zgrzebninę.
Ucieszyło to włóczęgów, którzy zaczęli wycierać się szmatami jak ręcznikami, a zgrzebnina, jak się okazało, była uszyta na kształt spodni. Od razu staliśmy się niezgrabni, ale kiedy przesłaniająca wszystko para osiadła. ze zdziwieniem zobaczyłem, że nie rozpoznaję współtowarzyszy ze śmietnika i podziemi — gorąca woda i mydło cudownie przeobraziły ich i z trudem poznawałem tych, którzy mnie tłukli albo chcieli mnie zabić.
Wszedł jeszcze jeden niewolnik, przyniósł duży kosz z pajdami szarego, źle upieczonego chleba. Wyjmował pajdy i rozdawał — ludzie rzucili się do niego.
— Macie, żryjcie! — powiedział niewolnik. — Łysy kazał, powiedział, że zdechniecie w pracy.
Wielu roześmiało się. Ludzie cieszyli się.
Ale kiedy ja podszedłem po swoją kromkę, w pomieszczeniu zapanował cisza.
— A tobie, długasie — powiedział niewolnik — nie należy się. Przez ciebie ludzie zostali bez szamania, a gospodarza naraziłeś na duże koszty. Spadaj stąd!
Odszedłem więc, chociaż byłem od dwie głowy wyższy od niewolnika i mogłem go powalić jednym uderzeniem.
Ubrani i wytarci wyszliśmy z łaźni i poszliśmy z powrotem do swojej sypialni. Ludzie w marszu przeżuwali chleb i zapomnieli już o wszystkich nieprzyjemnych przypadkach. „Dziwne, jak lekkomyślni są ci osobnicy!” — myślałem. Nie na darmo sponsorzy nie raz zwracali mi uwagę na to, że ludzie mogą się buntować, walczyć, iść na wojnę, ale gdy tylko pokaże im się kawałek chleba — zapomną o zasadach! Takim sądzone jest być niewolnikami! I zgadzałem się teraz z państwem sponsorami.
Młodą kobieta w topornych portkach wyprzedziła mnie. Mokre włosy tej kobiety zwijały się w pierścienie, i wydawało się, że zamiast głowy ma promieniste słońce — tak olśniewająco rudego koloru były te włosy.
Jakby czując moje spojrzenie kobieta odwróciła się.
Pokazała swoją owalne sprytne oblicze, duże zielone oczy i mnóstwo piegów na białych policzkach. Prawy policzek przecinała blizna. Z przyjemnością przyglądałem się tej kobiecie, a ona nagle powiedziała:
— Czego się gapisz, pięknisiu?
Dopiero wtedy uzmysłowiłem sobie, że to tylko moja koleżanka Irka.
— Trudno Cię poznać — powiedziałem.
— A ciebie, myślisz, łatwo?
Roześmiała się, a ja zobaczyłem, że brakuje jej przednich zębów.
— A gdzie twoje zęby?
— A wybili mi. Bili i wybili.
Doszliśmy do naszej izby, położyliśmy ręczniki prycze, i w tej samej chwil wszedł nadzorca Henryk i kazał wychodzić. Wyszorowani spodobaliśmy się jemu.
— No, podobni do ludzi — powiedziała. — Już straciłem nadzieję, że zobaczę ludzi! — Roześmiał się serdecznie, i wszyscy podchwyciliśmy ten śmiech. Teraz, patrząc na siebie, zrozumieliśmy, co miał na myśli.
— Kto z was już tu był? — zapytał Henryk. — Nie bójcie się, występujcie krok do przodu. Nie będę bił. I tak wiem, że wszyscy jesteście uciekinierami.
Irka i jeszcze parę osób wystąpiły przed szereg.
— Wy się znacie na pracy — powiedział Henryk. — Będziecie brygadzistami. A potem się zobaczy. Mamy dużo roboty, nie możemy się wyrobić. Kto wykona normę dostanie dodatkową rację, nie będziemy wam żałować. Kto będzie się obijał — niech ma do siebie pretensje. Będzie głodny… jak dziś! — Roześmiał się znowu, widocznie już wiedział, co się wydarzyło.
Kiedy mijaliśmy go lekko poruszył biczem, chlasnął mnie w nogę i zapytał:
— To ty, pięknisiu, kotły wywracasz?
W jego pytaniu nie było słychać złości, ja też już ostygłem i odpowiedziałem:
— Niechcący.
— Będziesz w mojej brygadzie — powiedziała ruda Irka. — Pewnie nas wezmę na przeładunek. Na zabój się nie nadajemy — zbyt skomplikowana robota, rozumiesz?
— Nie.
— Tak właśnie myślałam.
Zeszliśmy piętro niżej. Pod sufitem paliły się jaskrawe lampy, ale w tym świetle piwnica wyglądała jeszcze gorzej. Ściany do polowy wysokości były zapaćkane brązowymi plamami i pasmami, podłogę pokrywała bura breja. Przez całą sklepioną salę ciągnął się szeroki transporter, brudny, stary, nawet podarty i niedbale złączony w kilku miejscach. W chwili, kiedy nasz piątka czy szóstka weszła do sali, na spotkanie nam wyszli ludzie z poprzedniej zmiany. Byli zabrudzeni, jak i wszystko w tej sali, zataczali się ze zmęczenia, a jeden z nich, ubrany jak wszyscy w zgrzebninę, zwymiotował niemal nam pod nogi. Biedakiem rzucały konwulsje, opierał się o ścianę, a nikt nie zwracał na niego uwagi. Tylko jeden z naszych, gruby kałdun z opuchniętą twarzą, zaczął kląć, ale Irka krzyknęła do niego:
— Zamknij się, nie wiesz, to się nie pchaj.
W piwnicy panował ciężki zapach strachu i śmierci — nie potrafiłem objaśnić co go wywoływało…
Transporter chował się w sąsiednim, niewidocznym stąd pomieszczeniu, oddzielona od naszej piwnicy gumową zasłoną. Stamtąd dochodziły do nas głuche odgłosy — uderzenia, piski, przekleństwa, krzątanina, znowu uderzenie… jakby tam wrzała bitwa.
Z obu stron transportera stały dwa potężne chłopy, których jedynym ubraniem były wysmarowane czymś brunatnym fartuchy, a w rękach trzymali metalowe lagi.
Cała ta sytuacja wprawiła mnie w przygnębienie. Miałem tylko jedno życzenie — zwiać stamtąd.
Z trudem przełknąłem ślinę i zapytałem Irkę:
— Co to jest?
— Zobaczysz — odpowiedziała krótko, podchodząc do sterty gumowych fartuchów, leżących na stole przy transporterze. Wzięła jeden i zawiązała go z tyłu.
— Ja też? Przecież są brudne.
— A myślałeś, że co — będziesz ciągle taki czyściutki?
Wydało mi się, że Irka też się boi, ale nie chce przyznać się do swojej słabości. Przecież jest brygadzistką i ma doświadczenie.
— Co mam robić?
— Nałóż fartuch, bo sam siebie nie poznasz.
Podporządkowałem się, jak i wcześniej. Zawiązała mi fartuch na plecach — odór śmierci i męki stał się bliższy i mocniejszy, jakbym otulił się śmiercią.
Po twarzach moich współtowarzyszy widziałem, że odczuwali to, co i ja — wstręt i strach.
Nagle transporter szarpnął się i skrzypiąc ruszył w naszym kierunku. Mężczyźni przy gumowej zasłonie unieśli lagi — byli gotowi…
I nagle… niespodziewanie!…
Rozsunąwszy swoim ciężarem kurtynę, na taśmie transportera zobaczyłem wijącego się szarego metrowej długości robala — niczego podobnego dotychczas nie widziałem. Był straszny i, zapewne, jadowity. Nie miałem pojęcia jak trafił do naszej piwnicy, szarpnąłem się, żeby uciec, ale zanim zdążyłem się ruszyć zobaczyłem że mężczyźni czekali na jego pojawienie się, dlatego że jeden, przymierzył się i zręcznie uderzył metalową lagą robaka w głowę, a ten szarpnął się i zamarł.