Irka już biegła na korytarz i krzyknęła mi po drodze:
— Szybciej, śliczny! Ja zajmę kolejkę do kibla, a ty do umywalki!
Jak zwykle — miała rację, spędziłem w tym świecie dopiero dobę, a już wiedziałem, że bez Irki zginę.
Nie zdążyła jeszcze znikną — za drzwiami, jak cała horda mieszkańców piwnicy rzuciła się do wychodka i do umywalki. Oba pomieszczenia były małe, w jednym były trzy krany, w drugim — trzy oczka. A w piwnica pół setki ludzi. I każdy chce.
Pobiegłem za Irką. Stała już na początku dużej kolejki — do kibla. Kolejka do umywalek była mniejsza, ale przypuszczałem, że się powiększy, bo ludzie będą przechodzili do mojej kolejki. Za mną, na szczęście, znalazł się stary znajomy — Gruby z naszej brygady. Kiedy kolejka doszła do Irki powiedziałem mu, że zaraz wrócimy tu z Irką. I pobiegłem do niej. W kolejce od razu zaczęły się krzyki: „On tu nie stał! Skąd się tu wziął! A Irka zaczęła piszczeć: „Uprzedzałam przecież! Gdzie miałeś uszy, capie stary?”
Zaczęła się awantura, ale nie przeszkadzała mi w skorzystaniu z ubikacji, a potem szczęśliwie wróciłem do kolejki do umywalek. Irka była wesoła, ja — zdenerwowany; cóż to, myślałem, mam doczekać końca sowich dni w tym smrodzie i zimnie? Przecież urodziłem się jako rasowe i piękne zwierzę domowe! Nie chcę stać się brudnym niewolnikiem!
— Co ci? Źle się czujesz? — zapytała Irka. Miała współczujące spojrzenie. Wyrwałem rękę — jak mam objaśnić temu prymitywnemu stworzeniu, które, zapewne, nigdy w życiu nie widziało telewizora czy młynka do kawy?
— Jak chcesz, ja ci się nie narzucam — powiedziała Irka. — Chciałam jak najlepiej.
— Wiem — powiedziałem. Już się na nią nie złościłem — złościł mnie mój los. Znowu wyraźnie poczułem powiem śmierci, i wszystko w moim wnętrzu ścisnęło się na myśl, że dzisiaj znowu będę zajmować się tym, co wczoraj.
Po porannej toalecie wróciliśmy do piwnicy. gdzie dwaj niewolnicy wturlali kocioł z żółtawą wodą, którą nazywali herbatą, i drugi kocioł — z kaszą. Każdy dostał miskę i łyżkę, potem należało je zwrócić.
Irka wylizała łyżkę, potem zwaliła do mojej miski porcję kaszy ze swojej miski.
— Coś ty? Po co to?
— Dla mnie za dużo, a ty się nie najesz!
Pewnie powinienem był odmówić, ale byłem głodny.
Irka patrzyła na mnie z zainteresowaniem, miała zielone oczy, przez policzek od powieki do brody biegła cienka szrama.
— Jedz — powiedziałem — bo ci ostygnie.
— Wolę zimną — odpowiedziała.
Kasza nie miała smaku, była śliska i niedosolona.
— A ty jak t trafiłaś? — zapytałem Irkę siorbiąc ciepłą herbatę.
— Jak i ty — ze śmietnika.
— A na śmietnik?
— Jestem włóczęgą — wyjaśniła Irka. — Jak nasi poszli na rozkurz, ja wtedy byłam dziewczynką, ruszyłam po śmietnikach.
— Jaki rozkurz? — zapytałem. — Kogo rozkurzyli i jak?
— Co za głupek — zdziwiła się Irka. — Jeszcze takiego nie widziałam! Nie rozumie najprostszych rzeczy. Żyliśmy wtedy w agrowsi. A według programu wieś poszła na dziewiczą okolicę — no to nas załatwili. Mężczyzn zlikwidowali, a kobiety zabrali do rezerwy. Ja i siostra uciekłyśmy do Moskwy. Słyszałyśmy, że w Moskwie życie jest klawe. Kłamstwo… Byłeś kiedyś w Moskwie?
— Moskwa to też śmietnik?
— Moskwa, to taki śmietnik, że nikt nie widział jego końca ani początku, ocipiejesz — taki to śmietnik!
W drzwiach piwnicy pojawił się Łysy, wszedł do środka i stał, uderzając nahaja w nogę, — co za złośliwe bydlę, w życiu nie widziałem nikogo gorszego od niego.
Milczał, a wszyscy siedzący przy stole zamarli, nawet przestali jeść. A Łysy czekał. Nagle weszła Madamaszka. Wesoły uśmiech przez całą szeroką twarz, trzydzieści złotych zębów!
— No, jak tam, kurczątka moje? — ryknęła od progu.
— Dziękujemy… dziękujemy — odpowiedzieli robotnicy.
— Źle pracujecie — oznajmiła madam. — Chcecie pójść na mydło? Migiem wam to zapłatwię. Normy nie wykonujecie — żaby siedzą głodne!
Przeszedł mnie dreszcz — nawet w myślach nie wolno było nazywa_ sponsorów żabami. Co prawda, w myślach tak ich nazywaliśmy.
— Dzisiaj taśma pójdzie szybciej. Przygotujcie się na to, łajzy. A jeśli nie pozdychacie — na obiad będą kartofle. Jasne?
Wszyscy zaczęli wyrażać wdzięczność tej bezczelnej kwadratowej babie. Nie czułem do niej sympatii.
Maszka-madam poszła do następnej piwnicy — często rano robiła takie obchody, patrzyła jak żją jej niewolnicy, nawet rozmawiała z nimi. Irka odwróciła się do mnie:
— Zobacz, co wymędziłam u jednej kwoki za pół kawałka!
Pokazała mi kawałek grzebienia.
I natychmiast, przy stole zaczęła rozczesywać_ swoje wspaniałe rude włosy.
— Pokażę ci pełzacze. Hoduje się je z jaj, a skąd się jaja biorą — nie wiem, pewnie jakiś inkubator gdzieś tu jest.
— One są wstrętne — powiedziałem. — Niedobrze mi się robi na ich widok.
— Ja się wychowałam w normalnych warunkach — powiedziała Irka. — Tam, gdzie są drzewa. Las i trawa. Co jest wstrętnego w dużej gąsienicy?
Przeszedł mnie dreszcz. Te martwe oczy ważki i krotka szara sierść… Dotarło do mnie nagle z czego uszyte było futro pani Jajbłuszko, pojąłem też, z jakiego materiału wykrojono suknię Madamaszki… Poza tym dotarło do mnie, że wcześniej byłem zupełnie nieświadomym niczego szczeniakiem, który, gdyby nie nieszczęście, zostałby szczeniakiem aż do starości. Jak wszyscy domowi pupilki.
Ale może to jakaś pomyłka? Może moich kochanych sponsorów ktoś okłamał? Oni, wytrwali wegetarianie, oni, ponad wszystko przekładający życie na naszej planecie, zostali obsmarowani błotem podejrzenia… No dobrze, a kto zabił jednookiego? Jednookiego zabili milicjanci, a to są zwyczajni ludzie. A kto morduje gąsienice-pełzacze? Zabijają je włóczędzy i gnojki, takie jak my. Kiedy w końcu zrobi się z nich herbatniki, moi sponsorzy nawet nie podejrzewają, co przychodzi im jeść. Trzeba pilnie powiadomić ich o tym, odkryć_ cały spisek, muszę uciekać do sponsorów…
— Co ci? — zapytała Irka. — Oczy wytrzeszczone, gęba otwarta, ślina cieknie…
Zamachnąłem się na nią — odskoczyła, niemal spadając na podłogę. Wściekła się i powiedziała:
— Uważaj, bo jak ci oddam!
W tym momencie zabuczała syrena, więc poszliśmy nakładać brudne fartuchy. Wszyscy szli pokornie, tylko ja — z nienawiścią i nadzieją na wyrwanie się stąd.
Drugi dzień pracy od początku był cięższy od poprzedniego. Maszka-madamka spełniła swoją groźbę — transporter przesuwała się szybciej niż wczoraj, ale, co prawda to prawda, niekorzystną różnicę w prędkości niwelowały częste awarie i zatrzymania transportera. Wzrosła liczba niedobitych gąsienic — chłopy przy kurtynie musieli się dobrze napocić. Pamiętam jak żywotnym okazał się jeden pełzacz — ocknął się kiedy Gruby już miał go chwycić, żeby przerzucić na wózek. Wtedy robal ocknął się i postanowił zwiać. Chłopy omal nie pękli ze;miechu, póki Gruby go dobijał — ten za nim z lagą, a pełzacz pod transporter! Drugi facet też musiał wleźć pod transporter!
W końcu go dobili. Co by nie mówić dwie istoty rozumne na jednego stwora bez rozumu.
Po godzinie czy coś koło tego ja też zacząłem wysiadać, a transporter, jak na złość, nie psuł się i nie psuł. Ręce mi zaczęły cierpnąć od tych ciężarów… I wtedy weszli dwaj sponsorzy.
Kiedy się pojawili byłem tak zmęczony, że nie od razu zrozumiałem, że to właśnie sponsorzy. Zdziwiłem się tylko: skąd się tu wzięły te dwie ogromne tusze, zmuszone do pochylania się przy przechodzeniu przez wysokie i szerokie piwniczne drzwi. Obaj sponsorzy byli po cywilnemu, ale w kołpakach z uniesionymi grzebieniami — znaczy się, że wykonywali obowiązki służbowe.