— Chyba zwariowaliście! — zawołała madamka. — To nie jest jakiś przechodni przytułek. Dopiero co się człowiek nauczy pracować, jak wysyłacie go do rakarni. To niemądre.
— Nie trzeba się sprzeczać!
— Boicie się, że ktoś się wygada? Przed kim? Przed trzcinami?
— Nie należy oponować — uciął sponsor. — Kto zna tajemnicę ten nie żyje.
— Przyjęłam dzisiaj jaja — powiedziała madamka. — Siedem tysięcy skrzynek.
— Ciebie też zabijemy — powiedział sponsor. — Nieco później. To żart.
— Znamy takie żarty — mruknęła Madamaszka.
Sponsorzy miarowo kiwali się ze śmiechu.
Potem ruszyli od drzwi w kierunku oczekującego ich wojskowego śmigłowca. Madamka z Łysym poszli za nimi. Każdy krok oddalał ich ode mnie i coraz trudniej było mi słyszeć i coraz trudniej walczyć z pragnieniem pójścia za nimi.
— …Rozmawiam z wami szczerze — doszedł do mnie głos sponsora — jesteście naszym człowiekiem. Zdarzył się przypadek ucieczki udomowionego pupilka od jednego z naszych specjalistów.
— Mówiono mi, że wczoraj rano został zabity.
— Rozpoznano go po obroży — wtrącił się Łysy.
— Wszyscy tak myślą. Niech myślą. Posłaliśmy jego zdjęcia do rozpoznania państwu. Państwo powiedzieli — nie ten. Tamten był młody, wysoki. Czysty, bez znamiona na ciele i zdrowy. Pochodzi z dobrej hodowli.
— Po co nam to mówicie?
— Gdyby trafił do was łatwiej go rozpoznacie.
— Po co?
— Natychmiast nas zawiadomcie. On nie może żyć.
— Dlaczego? Co takiego zrobił?
Coraz trudniej było mi wychwytywać słowa. Podeszli pod śmigłowiec, po podwórku jeździły jakieś samochody ze skrzynkami i naczyniami, śmigło zaczęło wolno się rozpędzać. Chciałem wysunąć się na zewnątrz.
— Powiadomcie nas, a jeśli będą podejrzenia — zabijcie go od razu! — Zabijcie! — Sponsor starał się przekrzyczeć warkot silnika. — My będziemy sprawdzać!
— Rozumiem! — krzyczała do niego madamka. — Lepiej poszukajcie go w kopalni! Ja mam samych staruchów i inwalidów!
Dopiero w tej chwili, koszmarnie wolno myśląc, dotarło do mnie, że rozmawiają właśnie od mnie. Już wiedzą, że przypadek, który mnie uratował dał tylko chwilę wytchnienia! A tutaj, w fabryce, zaniechałem nawet udawania — nie kulałem i nie garbiłem się… Madamka i Łysy prawie na pewno są w stanie dodać dwa do dwóch i domyśleć się, kto z naszej partii jest zbiegłym pupilkiem.
Ale skąd taka nienawiść? Dlaczego muszą mnie zabić? Żeby dać nauczkę innym pupilom?
Już wiedziałem, że nie pobiegnę za nimi. Powlokłem się z powrotem po korytarzu.
…Nogi miałem jak z waty. Powinienem się śpieszyć, tymczasem wlokłem się wolno niczym skazaniec, na swój wydział, bo tam był jedyny bliski mi człowiek — łazęga Irka. Ale co mam jej powiedzieć?
W progu powitał mnie nadzorca Henryk.
— Gdzie się szlajasz? Gruby warknął na mnie:
— Co to — ja sam mam je przenosić? Irka powiedziała:
— Wystraszyłam się, że zginąłeś. Już chciałam biec cię szukać. Podczas mojej nieobecności pomagała Grubemu za mnie.
Chwyciłem za ogon pełzacza — jego sierść była ciepła, ciało miękkie. Wyślizgiwał mi się z rąk.
— Oni już wiedzą, że Krzywy nie był pupilkiem — powiedziałem do Irki.
Nie przyznałem się jej wcześniej, że jestem pupilkiem. Domyśliła się tego i bez moich słów. Nie musiałem jej niczego wyjaśniać.
— Szukają teraz ciebie?
— Powiedzieli madamce, że muszę być tu, w fabryce.
— Znajdą — powiedziała Irka. — Trzeba uciekać.
— Was też chcą zabić.
— Kiedy?
— Za pięć tygodni.
— Dlaczego?
— Żebyście nie opowiadali gdzie byliście, co jedliście.
Chłopy z pałami znowu urządzili polowanie na niedobitą gąsienicę — pełzacz zwalił się na podłogę i zaczął się taki rozgardiasz, że mogliśmy z Irką rozmawiać spokojnie, bez obawy, że ktoś nas podsłucha.
— Uciekajmy — powiedziałem.
— Uciekniemy obowiązkowo! Ale bez pośpiechu. Mam tu sprawy do załatwienia.
— Sprawy?
— Co się dziwisz? Człowiek nie może mieć spraw?
— Ale oni będą na mnie polować!
— Niech polują — powiedziała obojętnie Irka. — Nie miotaj się, jak zaniepokojony ratlerek. Ważne jest nie kiedy polują, a kto poluje. Pomyśl, łebasie, po co madamka ma cię oddawać. Prędzej wymyśli dla ciebie coś innego.
— Nie będą jej przesłuchiwali?
— Nie masz pojęcia o życiu. A o życiu Madamaszki tym bardziej.
Transporter ruszył wypluwając kolejne trupy gąsienic i musiałem włączyć się do pracy.
Człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja. Do życia w fabryce słodyczy też można się przyzwyczaić. Pod koniec zmiany już nie padałem na nos ze zmęczenia, a zachowałem nawet tyle sił, żeby przejść się po fabrycznych podwórkach i zaułkach wyszukując miejsce nadające się do ucieczki.
Za fabrycznymi budynkami ciągnął się płot z drutu kolczastego. Za nim stały betonowe bloki, niskie, przysadziste; tam znajdowały się inkubatory i cieplarnie, w których z jaj hodowano gąsienice, a następnie podziemnymi korytarzami podrośnięte owady przywożono do naszego wydziału, na ubój, potem były patroszone i przerabiane. Fabryka niemała, co się zowie!
Poszedłem wzdłuż płotu. Wszędzie dominował zastarzały zapach padliny.
Płot kończył się przy bramie. Z tamten strony ciągnął się czerwony ceglany mur. Był stary, gdzieniegdzie górne cegły wypadły, i gdybym zdobył gdzieś drabinę albo przynajmniej dużą skrzynię, to mógłbym przeskoczyć go. Nie zastanawiałem się, co będę robił, gdy ucieknę z fabryki — opanowało mnie przerażenia. Wydawało mi się, że sponsorzy lada moment wrócą, żeby zabrać mnie ze sobą albo zastrzelić na miejscu.
Oddając się takim myślom i kręcąc głową w poszukiwaniu drabiny, trafiłem do wąskiego przejścia między płotem i magazynem, i nagle usłyszałem przed sobą głosy.
Zatrzymałem się.
— Rozmawiałeś z nią? — rozległ się kobiecy głos.
Rozmówców ode mnie dzieliła wysoka sterta zardzewiałego złomu.
— Zgadza się, żeby go wyprawić do Markizy. Co jej w zamian obiecałaś?
— To moja sprawa.
— Nie wykiwa nas?
— Nie, obiecałam jej wystarczająco dużo.
W tym momencie poznałem, że to mówi Irka. Oczywiście. To jej głos! Nie poznałem go od razu tylko dlatego, że wypowiadała te słowa nie biedna łazęga; rozmawiała z mężczyzną pewna siebie osoba. Ale kim jest ten drugi?
Podszedłem bliżej i przylgnąłem okiem do szczeliny między stertą żelastwa i murem z cegły.
Mężczyzna stał do mnie tyłem. W ręku trzymał pejcz i postukiwał nim o nogę. Pejcze mieli nadzorcy i Łysy. Nie, to nie był Łysy. Jak na Łysego był za szczupły i za niski.
— Trzeba się śpieszyć — powiedziała Irka.
Widziałem ją bardzo dobrze. Była poważna. Nie mogła ustać w miejscu, chodziła wolno jak zwierzę zapędzone do klatki — dwa kroki w prawo, dwa w lewo.
— Jutro rano — powiedział mężczyzna z pejczem. Obejrzał się, a wtedy poznałem, że to był Henryk, nasz nadzorca.
— Kto go powiezie? — zapytała Irka.
— Łysy. Kto by jeszcze?
— A nie możesz ty?
— Nie. Madamaszka się nie zgodzi. Ufa tylko Łysemu.
— No to nic na to nie poradzimy. Nie możemy madamce rozkazywać. Możemy ją prosić, ale nie rozkazywać.
Przecież oni rozmawiają o mnie! Dlaczego od razu się nie domyśliłem! Dogadali się z Madamaszka, żeby mnie stąd wywieźć.