Выбрать главу

Opanowały mnie wielka ulga i wdzięczność do Irki i Henryka. Nawet się nie bałem, że do nowego miejsca pobytu będzie mnie wiózł Łysy. Jakoś przetrzymam…

Do Henryka i Irki zbliżał się przejściem jakiś duży facet, w którym po chwili rozpoznałem jednego z tych, którzy dobijali gąsienice.

— Ile mamy na ciebie czekać! — rzucił się na niego Henryk. Od razu wszyscy zapomnieli o mnie.

— Wszystko w porządku. — Mężczyzna ciężko dyszał, jakby przebiegł duży kawał drogi.

— Mów.

— Skrzynki wyładowywaliśmy przy pierwszym bloku. Najpierw liczyli dokładnie, a potem państwo sponsorstwo poszli na obiad…

— Krótko — gdzie skrzynka.

— Jean ją już targa.

W odległym końcu przejścia pojawił się drugi mężczyzna, który niósł, przyciskając ją do brzucha, dużą płaską skrzynkę.

Henryk wyszedł mu na spotkanie.

— Czy ktoś cię widział?

— Chyba nie.

— Nie będą przeliczać?

— Po co? Przecież to ma je układaliśmy. Gdzie pieniądze?

— Irka, daj mu — powiedział Henryk.

Irka wyciągnęła do pierwszego mężczyzny wcześniej odliczone, zwinięte w opisany gumką rulon pieniądze.

— Nie musisz liczyć — powiedziała.

W tej właśnie chwili zbroiłem głupstwo. Chcąc lepiej widzieć niezręcznie oparłem się o zardzewiałą rurę i cała sterta metalu zaczęła groźnie skrzypieć.

— Uciekaj! — krzyknął Henryk.

Próbowałem czegoś się chwycić, utrzymać się, i, oczywiście, tylko pogarszałem swoje położenie — zaczęło mi się wydawać, że lecę z góry w lawinie składającej się z gwoździ i odważników… Ile to trwało — nie wiem, ale zakończyłem całe to spadanie na ziemi. Przez chwilę nie poruszałem, chcąc sprawdzić co sobie połamałem.

Potem ostrożnie poruszyłem prawą ręką, w garści zaciskałem coś ostrego. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że — jak bukiet kwiatów — zaciskam w dłoni pęk kolczastego drutu.

Chciałem kontynuować przegląd swoich strat, ale usłyszałem:

— No i jak, podoba nam się takie leżenie?

Wystraszyłem się i chciałem usiąść. Trafiłem plecami na jakiś żelazny kant, podskoczyłem i strasznie obolały, podrapany i upstrzony plamami sączącej się z wielu ran krwi, wyrwałem się z zardzewiałego więzienia.

Okazało się, że stoję przed nadzorcą Henrykiem.

Miał szczupłą twarz, rozległą łysinę, krótkie wąsy i bródkę; stojąc kiwał się na palcach i znowu stukał pejczem o nogę.

— Przepraszam — powiedziałem. — To niechcący.

— Łżesz — spokojnie rzucił Henryk. — Podsłuchiwałeś. Stań pod ścianą!

— Boli mnie — poskarżyłem się.

— Jak posłuchasz — będzie jeszcze bardziej bolało. Cofnąłem się pod ścianę.

— No więc co usłyszałeś?

— Nic!

Oczy Henryka, małe, jasne i bezwzględne, dosłownie przewiercały mnie na wylot. Bałem się przyznać.

— A co widziałeś?

— Szedłem tędy przypadkowo — zacząłem jęczeć. Z własnego doświadczenia wiedziałem, że przed sponsorem czy mocnym pupilkiem trzeba wyglądać na słabego, nieszczęśliwego, zupełnie niegroźnego. — Przypadkowo szedłem…

— Po co? Tędy nikt nie chodzi.

— Szedłem… dlatego. Że chciałem uciec!

— Chciałeś uciec? Nie odsuwaj się od ściany! Dokąd chciałeś uciec?

— Przez płot.

— Dlaczego?

— Dlatego, że nikomu nie ufam. Panu też nie ufam!

— Słusznie. Nikomu nie należy ufać. No, mów dalej. Mów. Znaczy — szedłeś sobie i myślałeś: jak by tu uciec? A przed tobą znalazła się sterta żelaza i walnąłeś w nią nosem…

— Zamyśliłem się!

— Łżesz! — Henryk zamachnął się pejczem.

Nigdy nie zaatakowałbym przełożonego, ale bardzo się wystraszyłem, że mnie zaboli. Wyszczerzyłem zęby, skoczyłem do Henryka, wyrwałem mu pejcz i złamałem rękojeść o kolano. Henryk chciał mi przeszkodzić, ale odtrąciłem go. potem cisnąłem pejcz mu w twarz.

Henryk złapał pejcz i powiedział coś dziwnego:

— To był dobry pejcz. Głupiś, pupilku.

Nagle zrozumiałem, jak głupio postąpiłem. Zacząłem się cofać, ocierając plecami o mur z cegieł. Henryk nie atakował mnie. Oglądał pejcz.

A ja, widząc, że odszedłem od niego na bezpieczną odległość, rzuciłem się do ucieczki.

Kajałem się, że nie wytrzymałem i skoczyłem na Henryka. Teraz pewnie się na mnie zemści. Brakowało mi tylko tego jeszcze jednego wroga.

Załamany wróciłem do naszej piwnicy. Ludzie już wracali ze zmiany. Było duszno, śmierdziało potem i innymi świństwami. Niektórzy spali na narach, inni siedzieli przy długim stole na środku piwnicy — rozmawiali, grali w kości… Na mnie nikt nawet nie popatrzył.

Podszedłem do pryczy. Dolna — Irki — była pusta. Irka jeszcze nie wróciła. To dobrze. Musi już wiedzieć, że połamałem pejcz Henryka. Nie będą chcieli mi pomóc. I oddadzą w łapy sponsorów. A ci przerobią mnie na mydło…

Tak pogrążyłem się w niewesołych myślach, że nie zauważyłem kiedy resztki dziennego światła opuściły piwnicę, i tylko kaganek, stojący na stole, dziwnie i nierówno oświetlał twarze siedzących przy stole. Cóż, jeż wystarczająco ściemniało. Trzeba się ruszyć i pójść do kibla, stamtąd wyskoczę na podwórko i pobiegnę do muru z cegieł.

Niebezpiecznie byłoby przegapić właściwy moment — wiedziałem już, że drzwi naszego bloku są zamykane na noc.

Podniosłem się i ruszyłem do drzwi…

Na spotkanie mi szła mała postać — nawet w ciemnościach poznałem Irkę. Też mnie poznała.

Cofnąłem się do prycz. Jakże nie chciałem, żeby było moim wrogiem!

— Tim? — zapytała szeptem.

— Dzień dobry — powiedziałem, jakbyśmy się jeszcze nie widzieli dzisiaj. Irka wzięła mnie za rękę i pociągnęła w kierunku pryczy.

— Siadaj!

Usiadłem posłusznie. Chciałem się jakoś usprawiedliwić wiec powiedziałem:

— Mogę naprawić ten pejcz. Potrafię. Pani Jajbłuszko nauczyła mnie wyplatania skóry.

— Jaki pejcz?

— Nie powiedział ci?

— Jesteś dzikus…

— Wystraszyłem się. On tak surowo ze mną rozmawiał.

— Dokąd szedłeś? — zapytała szeptem Irka.

— Chciałem uciekać.

— Nie trzeba — powiedziała Irka. — Jutro zawiozą cię do Markizy.

— Myślałem, że teraz nie będziecie chcieli mi pomagać.

— Wierzę ci. A co widziałeś?

— Mężczyzn. Z pudłem.

— A co w pudle?

— Nie wiem. Było zamknięte.

— Nie bój się, pupilku — powiedziała Irka i zachichotała. — Nikt cię nie skrzywdzi. Jutro cię wywiozą, tak jak się umówiłam.

— A posłuchają ciebie? Kim ty jesteś?

— Jestem nikim — powiedziała Irka. — Ale Henryka na pewno posłuchają.

— Może jednak naprawię mu ten pejcz?

— Zdążysz. Teraz chodźmy spać.

Kiedy wszyscy zasnęli Irka wspięła się na moją pryczę. Czekałem na nią — samemu było mi zimno. Przywarła do mnie, najpierw dygotała, potem ogrzała się. Powiedziałem:

— Już nie mogę z tym pełzaczami. Jeden dzisiaj na mnie patrzył jak człowiek.

— Nie — powiedziała twardo Irka. — One nie mają świadomości. Ty, po prostu, nie lubisz zabijać i nie potrafisz. Wszyscy potrafią zabijać, życie takie jest, że należy zabijać, ale ty nie potrafisz — ktoś cię ukatrupi, a ty nawet nie zauważysz.

Jeszcze mocniej przywarła do mnie.