— Jesteś ciepły — oświadczyła szeptem.
Dokoła na pryczach spali albo i nie spali ludzie. Powietrze w piwnicy było ciężkie — myliśmy się byle jak, bez mydła. Ale było już zupełnie ciemno, i mogliśmy sobie wyobrazić, że jesteśmy sami albo w prawdziwym domu.
— Szkoda mi ich — powiedziałem.
— Może ciszej tam! — syknął człowiek z sąsiedniej pryczy, nawet nie znałem jego twarzy. — Cicho bądźcie, przeszkadzacie ludziom spać. Róbcie, co macie robić… ale nie przeszkadzajcie ludziom.
Irka również szeptem sklęła go słowami, jakich nawet nie znałem, ale domyśliłem się, że są nieprzyzwoite, aż strach pomyśleć, co znaczą. Potem znowu zrobiło się cicho — tylko oddechy i chrapanie ludzi.
— Może pójdę sobie? — zapytała Irka.
— Nie, nie odchodź — powiedziałem. — Nie odchodź, bo pojedynczo będzie nam zimno.
— Martwię się o ciebie — szepnęła Irka.
Jej małe ciepłe ciało spowodowało, że zacząłem odczuwać coś dziwnie słodkiego, jakieś leniwie ogarniające uczucie, dziwną chęć objęcia Irki rękoma — ale nie z potrzeby ogrzania się, a po to, by całować i obejmować mocniej.
Odwróciłem się do niej i nie czułem już ani smrodu, ani dusznego powietrza.
Znalazłem wargami jej wargi, i zaczęliśmy się całować tak, że zupełnie traciliśmy oddech, ale nie mogliśmy się powstrzymać — czułem, że chcę jej aż do utraty świadomości.
I nagle Irka mocno odtrąciła mnie kolanami i jednym ruchem zeskoczyła z pryczy w dół, usłyszałem tylko, jak mocno uderzyła piętami o betonową podłogę.
— Co się stało? — Omal nie skoczyłem za nią.
Ale obok ktoś głośno zaklął.
Irka podeszła do pryczy, wspięła się na palce, zobaczyłem jej twarz nad brzegiem pryczy.
— Nie trzeba — powiedziała. — Przecież jesteśmy ludźmi, prawda?
— Ludzie? Oczywiście, że ludzie — nie rozumiałem jej.
— A w takim razie, jeśli coś między nami będzie, to niech będzie po ludzku, dobrze, pupilku?
— Dobrze — zgodziłem się, chociaż tej nocy wcale nie zrozumiałem, co chciała mi powiedzieć.
Milczeliśmy. Pogłaskała mnie twardą szczupłą dłonią po twarzy, pocałowałem tę dłoń.
— Weź worek — powiedziałem. — Zmarzniesz.
Wzięła worek, a ja szybko zasnąłem. Było zimno. Mógłbym zejść na dół do niej, ale rozumiałem, że Irka tego nie chce. Woli marznąć… Czy czułem się pokrzywdzony? Jeśli nawet to odrobinę, dlatego że, nawet nie rozumiejąc, co ma na myśli, zgadzałem się z nią.
W nocy przyśniła mi się czyściutka, wyfiokowana pupilka z sąsiedniego domu. Z nią też się całowałem, ale gdy tylko nasze pocałunki nabierały mocy, skądś pojawiał się sąsiedzki żabczak i musiałem uciekać.
Rano, kiedy obudziła mnie syrena, Irki już nie było na pryczy — pobiegła zajmować dla nas kolejkę do ubikacji i umywalni. Pośpieszyłem jej na pomoc. Rozumiałem teraz, jak to dobrze, że mam kogoś takiego jak Irka. Cieszyłem się, że ją zobaczę.
Ale nie zobaczyłem jej — nie było jej ani w ubikacji, ani przy umywalkach, a kiedy wróciłem do piwnicy, czekał już na mnie Henryk. Nie miał w ręku pejcza.
Chciałem ominąć go nie podnosząc wzroku, ale Henryk sam podszedł do mnie i wyglądało, że nie złości się na mnie.
— Chodź — powiedział.
— Jestem głodny — zaoponowałem.
— Nie ma czasu na zwłokę — powiedział Henryk.
Wziął ze stołu piętkę chleba i podał mi. Ktoś z siedzących przy stole warknął, że niby taki kawałek chleba jest dla trzech, ale Henryk kazał mu się przymknąć i wyprowadził mnie na zewnątrz.
Bałem się, ale starałem się pocieszyć tym, że Irka obiecała mi pomyślne zakończenie całej sprawy. A ona, w końcu, była zorientowana. I rozmawia z Henrykiem jak równy z równym.
Na podwórzu stała starutka ciężarówka. Przy kierownicy siedział już Łysy.
— Ile mam czekać! — wyszczerzył zęby na nasz widok. — Zaraz patrole ruszą.
— Wsiadaj! — polecił Henryk.
Pomógł mi wsiąść na pakę. Potem wskoczył tam sam.
— Pan też jedzie? — zapytałem.
— Przejadę się trochę — odpowiedział Henryk.
Madamaszka podeszła do otwartego okna biura na piętrze. Pomachała ręką do Henryka. Pomachał do niej też.
— Bądźcie ostrożni! — krzyknęła madamka. — Czekam na was wieczorem!
Nie wiem do kogo skierowane były te słowa — do Łysego, czy do Henryka, ale na pewno nie do mnie.
Samochód podtoczył się pod bramę. Strażnik stojący tam, najpierw sprawdził pakę i szoferkę, a dopiero potem przepuścił nas.
— Czego on szuka? — zapytałem Henryka.
— A diabli go wiedzą — odpowiedział.
Ciężarówka wyjechała z bramy i zaczęła podskakiwać na koleinach i dziurach drogi.
Po kilkunastu metrach droga skręciła w bok, a z obu stron wyrósł szpilkowy las.
Jechaliśmy po tej drodze dość krótko — ponad szczytami drzew wciąż jeszcze widziałem komin naszej fabryki. Nagle Henryk pochylił się i postukał z dach szeroki. Ciężarówka zatrzymała się.
Henryk podszedł do burty i zaczął przyglądać się krzakom.
Trzasnęły drzwi kabiny — Łysy wyszedł na drogę.
W tym momencie gałęzie krzaki rozchyliły się i na drogę wyszedł mężczyzna z kartonowym pudłem w ręku, ten sam mężczyzna, którego wczoraj widziałem w fabryce.
Za mężczyzną szła Irka. Miała na sobie męskie spodnie i wysokie buty. Rude włosy miała schowane pod chusteczką.
— Ostrożnie! — zawołała do mężczyzny, kiedy ten przekazywał pudło Henrykowi.
Henryk pochylił się, mężczyzna przekazał mu pudło i karton, jak mi się wydawało, niezbyt ciężki, znalazł się w ciężarówce.
Irka zręcznie wskoczyła na pakę i uprzedziła Henryka:
— Nie stawiaj na podłodze. Usiądź i trzymaj na rękach.
Henryk posłusznie usiadł, a Irka usiadła obok, żeby przytrzymywać karton.
— No to pójdę sobie? — zapytał mężczyzna.
— Idź — zezwolił Henryk. Łysy ciągle stał na drodze.
— A ty na co czekasz — na oddzielne zaproszenie? — zapytał Henryk.
— Jedź, proszę, ostrożnie — poprosiła Łysego Irka.
Ciężarówka potoczyła się dalej. Droga była w tak złym stanie, że nie w żaden sposób nie dało się uniknąć kołysania i wstrząsów. Irka i Henryk starali się ustrzec pudło przed podskakiwaniem, pomagałem i ja. Z początku opędzali się przede mną, potem przestali.
Ciężarówka wolno toczyła się po drodze, ale nawet nie patrzyłam na okolicę — wolałem patrzeć na Irkę i na pudło.
W końcu nie wytrzymałem:
— Co tam jest? — zapytałem.
— Nieważne — powiedział Henryk.
Od czasu do czasu Irka podnosiła się i patrzyła do przodu, jakby obawiała się jakiejś przeszkody albo niebezpieczeństwa.
Ale droga, choć rozjeżdżona, była zupełnie pusta, a ściany lasu po obu jej stronach sprawiały, że czułem się jak w wąskim ciemnym kanionie.
Jechaliśmy tak dość długo. Milczeliśmy. Miałem na końcu języka wiele pytań, ale rozumiałem, że raczej nie odpowiedzą mi na nie.
Jechaliśmy jakieś pół godziny, może trochę więcej, i to ja pierwszy zauważyłem, że daleko przed nami na drogę wyszedł jakiś człowiek i stanął pośrodku drogi.
— Stój! — krzyknęła Irka.
Ale Łysy już zwalniał i ciężarówka, nie dojechawszy kilka metrów do nieznajomego, zatrzymała się.
Mężczyzna podszedł do ciężarówki.
— Uciekasz? — zapytałem Irkę.