Chyba dopiero teraz przypomniała sobie o moim istnieniu.
— Nie martw się. Pojutrze będę u Markizy — powiedziała. — Zobaczymy się tam.
— A co jest w pudle?
— Aleś ty uparty!
— Zobaczmy, czy wszystko w porządku — zaproponował Henryk.
Nie czekając na przyzwolenie podniósł pokrywkę kartonu, odsunął warstwę miękkiego materiału i zobaczyłem, że wewnątrz pudła znajdują się jednakowe zagłębienia, a w każdym z nich leży biała kula wielkości pięści.
Irka pochyliła się nad kulami.
— Wszystko w porządku — powiedziała. Mężczyzna podszedł do ciężarówki i ponaglił:
— Prędzej! Już dwa razy przelatywał tędy śmigłowiec.
— Co to jest? — Tym razem ciche pytanie skierowałem tylko do Irki. Popatrzyła na mnie, w jej oczach czaił się smutek.
— Do widzenia, pupilku — powiedziała. — Bądź grzeczny. Będę za tobą tęsknić.
— Ja też.
— A w pudle są jaja — powiedziała Irka.
— Jakie znowu jaja?
— Milcz! — zganił mnie Henryk, odwrócił się do Irki i powiedział: — Co się tak rozgadałaś? Im mniej wie, tym lepiej. I dla nas, i dla niego.
Mężczyzna na drodze chwycił pudło z jajami — po co wieźliśmy tu jaja? — i skierował się w stronę krzaków. Na drogę zeskoczył Henryk i pomógł zejść z paki Irce. Nie chciałem zostawać sam, też zeskoczyłem na drogę. Ale Irka powiedziała:
— Wsiadaj do szoferki, do Łysego. Łysy otworzył przede mną drzwi.
— Nie smuć się — dodała Irka.
Łysy wychylił się, sięgnął obok mnie do klamki i zatrzasnął drzwi.
— Zatroszczę się, żebyś się nie smucił — obiecał ponuro.
Patrzyliśmy jak cała trójka skryła się w krzakach unosząc ze sobą pudło z jajami.
Dzień był pochmurny, chociaż nie padał deszcze i nie czuło się wiatru. Po obu stronach drogi ciągnął się rzadki sosnowy las. Czasem przy drodze pojawiało się bagno, a wtedy z burek wody sterczały cienkie pnie osik i brzóz. Ziemia jeszcze nie obeschła.
Ze dwa razy widziałem przy drodze budynki. Jeden duży, kilkupiętrowy. Ludzie je rzucili — puste. Powybijane szyby w oknach, schody pozarastały pokrzywą… Raz od naszej drogi odeszła asfaltowa ścieżka i ginęła zaraz w zaroślach, ale zdążyłem zauważyć zardzewiały i chyba spalony szkielet jakiegoś samochodu.
— Ciągle nie dbamy o swoją ojczyznę — powiedziałem do Łysego. Nie zrozumiał i mnie i zapytał:
— Co masz na myśli?
— Ileż czasu sponsorzy uczą nas, że trzeba utrzymywać porządek na planecie, żebyśmy wszystko posprzątali i unieszkodliwili — już sił nie mają!
— A na co mają?
Zrozumiałem nagle, że nie znam odpowiedzi na to pytanie, i że sam nie wpadłem na to, by je zadać. Przynajmniej dla siebie.
— Na karmienie nas i ochranianie — powiedziałem niepewnie.
Las zmienił się w niski zagajnik, częściej trafiały się ruiny domów, a nawet sterczał w niebo jakiś betonowy komin. Zobaczyłem nagle, że w ruinach u podstawy komina coś się poruszyło.
— Patrz!
Łysy odwrócił się i w tej samej chwili pochylił się nad kierownicą i wdusił gaz do dechy. Ciężarówka dosłownie skoczyła do przodu. Zdążyłem zauważyć, że w ruinach stał człowiek, który strzelił do nas z łuku. Odwróciłem się — strzała uderzyła w asfalt.
— Widziałeś? Strzelił do nas! — krzyknąłem czując niespodziewane podniecenie.
— Milcz!
Potem musieliśmy na chwilę wyjść z samochodu — most ponad rzeką był rozwalony, z wody sterczały tylko filary i kanty zanurzonych w niej betonowych płyt. Na szczęście z prawej był bród, do którego prowadziły koleiny. Pojechaliśmy tam; kiedy znaleźliśmy się nad wodą Łysy nagle krzyknął:
— Teraz ani słowa! — i sam wychylił się tak, że niemal oparł brodę na kierownicy i wyłączył silnik.
Zamarłem w bezruchu. Okazało się, że słuch nie zawiódł Łysego — niewysoko nad ziemią, wolno leciał wielki śmigłowiec sponsorów. Nie zauważyli nas albo nie uznali za cel godzien uwagi.
— Dobrze, że nas nie zauważyli — powiedział Łysy uruchamiając silnik. — Bo normalnie strzelają bez ostrzeżenia.
Pojechaliśmy dalej. Szczęśliwie pokonaliśmy bród i wyjechaliśmy na drugi brzeg. Tam między dwoma betonowymi słupami rozciągnięty był pas spłowiałej czerwonej tkaniny z wykonanym dużymi białymi literami napisem: „Dla was sponsorzy nasze osiągnięcia w pracy i wypoczynku!”
Nieoczekiwanie zobaczyliśmy, że na spotkanie nam jedzie jakiś zaprzężony w konie powóz. Nie chowaliśmy się, a i ludzie w powozie — furmanka z wysokimi burtami — nie zamierzali nas skrzywdzić.
Potem spotykaliśmy pieszych — ci na dźwięk naszego pyrkającego silnika najpierw skoczyli do rowu, ale Łysy zawołał coś w dziwnym języku, i ludzie, jedni goli, inni ubrani. Zaczęli wyłazić z rowu.
— Zaraz będziemy na miejscu. Tam zostaniesz. Będziesz czekał na człowieka od Markizy — powiedział Łysy i uśmiechnął się nieprzyjemnie. Jego słowa brzmiały fałszywie. Jakby człowiek — to nie człowiek, a „rzekomy człowiek”, a Markiza — tylko „tak zwana Markiza”.
Na wyblakłym i pochylonym ciężarem niezliczonych lat metalowym drogowskazie przeczytałem dziwne i niezrozumiałe słowo „Mytiszczi”. Tam się skierowaliśmy. Droga prowadziła lasem, w którym widziałem pojedyncze domy, najczęściej zrujnowane. Potem skręciliśmy na jeszcze węższą i jeszcze bardziej zapuszczoną dróżkę, ciężarówka podskakiwała na niej tak, jakby chciała wyrzucić nas z kabiny. W końcu zatrzymaliśmy się pod sklepieniem wysokich rozłożystych drzew.
— Udało się — powiedział Łysy. — Mówiłem madamce, że trzeba wyjeżdżać po nocy, ale co ją obchodzą ludzie? Tylko wozów żałuje — po ciemku można huknąć w dziurę i po samochodzie!
Przedrzeźniał swoją szefową. Dokładnie tak, jak my, pupilki, przedrzeźniamy swoich sponsorów.
Zbliżał się już do nas człowiek w skórzanych spodniach, z gumową pałką u pasa. Barczysty, krępy i garbaty.
— Czołem — przywitał się.
— I tobie — powiedział Łysy.
— Przywiozłeś? — zapytał człowiek z pałką.
— Wysiadaj — rozkazał Łysy. — Widzisz? — zapytał garbatego. — Może być?
— W porząsiu — powiedział garbus, oglądając mnie, jak prosiaka na rynku.
Podeszliśmy razem do domu zbudowanego z grubych bierwion. A okna były malutkie i wąziutkie. W środku, za przedpokojem, w którym stały puste beczki i skrzynki i pachniało zgniłymi kartoflami, była duża izba z niskim sufitem. Pod ścianą znajdował się kominek. Takie same, tylko większe, były w domach sponsorów. Przy kominku na podłodze leżały skóry zwierząt i pełzaczy. Siedzieli na nich ludzie — chyba pięciu. Na nasz widok wymruczeli niezrozumiałe powitania. Łysy był tu swoim człowiekiem.
— Przywiozłeś? — zapytał człowiek z gęstą czupryną i bardzo ciemnymi oczami, osadzonymi blisko szczupłego garbatego nosa.
— Przecież widzisz. — Łysy wskazał na mnie.
Kędzierzawy podszedł do mnie, a ja, jak zauroczony wpatrywałem się nie w niego, a w jego ubranie. Ten człowiek nie tylko ośmielił się zakryć swoją nagość, ale na dodatek uszył sobie ubranie, na widok którego osłupiałem. Tkanina, z której uszyty był strój, błyszczała i mieniła się tęczą, na dodatek pokryta wzorami haftowanymi złotymi i srebrnymi nićmi, a wąskie obcisłe spodnie wpuszczone były do dziwnych butów, takich wysokich i niewygodnych, że nie wytrzymałem i bez sensu zapytałem:
— Jak się to nazywa?
— To się nazywa botforty, takie buty z cholewami — powiedział kędzierzawy. — Nie widziałeś takich?