Выбрать главу

— Nie, nie widziałem.

— W lesie mieszkałeś?

— Nie, nie w lesie.

Nie podobał mi się ten człowiek, to był zły człowiek. Jak każde domowe zwierzę, zależne od łaski silniejszego, miałem wyczulony niuch na ludzi i sponsorów. Sponsorzy, w końcu, też różni bywają.

— Cóż, gratulujemy szczęśliwego przyjazdu — powiedział kędzierzawy. Nagle mocno chwycił mnie za przedramię, a ja odruchowo odtrąciłem jego rękę.

— Bardzo dobrze — powiedział kędzierzawy odsuwając się ode mnie. — Odruchy wspaniałe. Mięśnie w porządku. Nie to co te parchy, co nam się ostatnio trafiają. Mutanty pochromolone!

Nie rozumiałem, co go obchodzą moje odruchy.

— Poczęstujcie faceta — polecił kędzierzawy.

Na niewysokim podwyższeniu przed ludźmi stały jakieś gliniane naczynia i leżało jedzenie. Przypomniałem sobie, że właściwie nie zdążyłem zjeść śniadania.

— Co chcesz? — zapytał kędzierzawy.

— Jestem głodny — odpowiedziałem.

— Wiem, że jesteś głodny. U Madamaszki nie napasiesz brzucha.

Pozostali roześmiali się, Łysy też. Kędzierzawy odłamał nóżkę gotowanej kury (coś takiego jadłem już raz w tajemnicy — udało mi się gwizdnąć z sąsiedzkiej kuchni), a ja wbiłem w nią zęby. Garbus wziął ze stołu kartofla i rzucił mi. Z wdzięcznością chwyciłem bulwę i zacząłem ją jeść.

— A on co — jest baptystą? — zapytał nagle kędzierzawy Łysego.

— Nie, trochę świr, dziki, ale tak to normalny, nie baptysta. Jak wytrenujesz — będziesz wdzięczny. Przecież oddaję go za grosze.

Odeszli nieco dalej i rozmawiali dalej. Sprzeczali się. Nawet rozumiałem, że mowa jest o mnie i że Łysy chce otrzymać za mnie pieniądze. Pewnie, myślałem, za to, że stracił tyle czasu wioząc mnie tutaj. Kędzierzawy wyjął portmonetkę, zaczął wyciąga_ monety, potem przechwycił moje ciekawe spojrzenie i powiedział do jednego z siedzących:

— Nalej mu — droga niełatwa.

Tamten — ponury drab, nieprzyjemny, o wyglądzie zbója, czoło zarośnięte, oczu nie widać w oczodołach — nalał mi do glinianego kubka przeźroczystej cieczy z dzbana, a ja byłem mu wdzięczny, bo po kartoflu chciało mi się pić.

— Dziękuję — powiedziałem i łyknąłem łapczywie…I zrozumiałem, że umieram!

Wiedziałem, że coś takiego jak wódka istnieje, i wiedziałem od sponsorów, jakie przerażający wpływ na organizm ma na ludzi, ale nie podejrzewałem, że w naszych cywilizowanych czasach ktoś ośmielił się produkować wódkę.

Zresztą — w tamtej chwili wcale tak nie myślałem — po prostu kaszlałem, chrypiałem, traciłem oddech zgięty w pół.

— Daj mu wody popić! — zawołał kędzierzawy.

Podano mi drugi kubek z wodą, łyknąłem i zrobiło mi się nieco lepiej.

— Teraz dopij — polecił kędzierzawy.

Nie wiedziałem co mam dopijać — wodę czy wódkę, ale nie odważyłem się zapytać. Gardło zapłonęło żywym ogniem i chciałem umrzeć z obrzydzenia do samego siebie…

Usiadłem w kącie, podkurczyłem kolana i postanowiłem w tej pozycji doczekać się śmierci.

Jak przez mgłę słyszałem, jak żegna się ze wszystkimi i odchodzi Łysy.

— Żegnaj pupilku-popaprańcu — powiedział do mnie. — Mam nadzieję, że szybko ci tu przytrą rogów.

Zrozumiałem, że jest przepełniony nienawiścią do mnie.

Nieoczekiwanie Łysy mocno dźgnął mnie czubkiem buta w bok, chciałem mu oddać, ale w głowie mi się kręciło, więc postanowiłem, że później — jeśli będę żył, to też go uderzę. Łysy wyszedł, jacyś ludzie wchodzili i wychodzili. Stopniowo humor mi się poprawił, nawet mogłem stanąć na nogach, chociaż od razu zaniosło mnie w bok i musiałem szukać ściany, że się jej przytrzymać.

Wszedł kędzierzawy, właściwie — pojawił się w polu mojego widzenia. Jego oczy znajdowały się blisko moich.

— Żyjesz? — zapytał.

— Bardzo żyję. — Uśmiechnąłem się głupio.

— No to świetnie — powiedział. — Chodźmy, urządzę cię.

— A kiedy ona przyjdzie?

— Kto?

— Pani Markiza, a któżby jeszcze? Moja pani-madamka mnie do niej skierowała.

— Wkrótce. wkrótce — powiedział kędzierzawy, fałszywym tonem, jakim przemawia się do dzieci, żeby się odczepiły.

Poszedłem za kędzierzawym na zewnątrz, a nogi mi się plątały. Był śmiesznie.

Ciężarówka Łysego odjechała. W krzakach zobaczyłem czarny kryty powóz.

— Właź — polecił kędzierzawy — i śpij.

— Przepraszam — zaoponowałem. — Nie przedstawiłem się jeszcze. Wyciągnąłem do niego dłoń i przedstawiłem się:

— Timofiej. Zuch, że hej!

— A ja jestem aż do śmierci twoim panem — powiedział kędzierzawy. — Możesz mówić do mnie panie Achmecie.

Coś robił z moimi rękami — szczęknął zamek, moje przeguby znalazły się w metalowych obrączkach, połączonych krótkim łańcuchem.

— Co pan? — zapytałem. — Czy wszyscy tu powariowali?

— To żeby mieć pewność, że nie uciekniesz. No — idź kładź się!

Ciągle chichocząc spróbowałem wleźć do powozu, ale ręce mi przeszkadzały. Pan Achmet podsadził mnie. W środku było siano. Położyłem się i powiedziałem, że będę spał.

Rozdział 4

Pupilek wśród gladiatorów

Ocknąłem się w ciemnym pokoju z niewielkim okratowanym oknem. Poczułem się, jakbym znowu trafił do fabryki słodyczy. Tyle że leżałem nie na pryczy, a na kamiennej podłodze — podłoga było zimna, bok mi ścierpł, ręce zgrabiały. Pamięć natychmiast podsunęły ostatnią scenę z pokoju z kominkiem. Zrozumiałem, że napojono mnie oszałamiającym napojem, żeby przewieźć do innego miejsca.

Usiadłem. Sądząc po barwie powietrza za oknem, zmierzchało. Spróbowałem się podnieść, ale udało mi się to wcale nie za pierwszym podejściem. Rozcierałem bok i ręce i zobaczyłem na przegubach dwa siniaki — nie od razu domyśliłem się, że to ślady po bransoletkach, w których mnie wieziono. Wolałbym już zostać na fabryce słodyczy, wolałbym przerzucać trupy gąsienic… Dziwne, jakie wszystko jest względne na tym świecie! Teraz, przemarznięty i głodny, uważałem życie na fabryce za raj. A jeszcze, jak na złość, wyobraźnie podsunęła obraz Irki, gorącej, ruchliwej jak rtęć, jak wspina się do mnie na pryczę…

Ponaglany złością wstałem w końcu i — żeby nie upaść — podbiegłem do ściany i oparłem się o nią. Zrobiłem kilka ruchów rękami — gimnastykę, jak to określała pani Jajbłuszko. Co rano wykonywaliśmy z nią takie ćwiczenia. Wyciągaliśmy do przodu ręce i unosili nogi — kształty i wielkość były różne, ale ruchy — takie same. Potem biegaliśmy po trawniku w koło — oczywiście, biegła wolniej niż jak, ale ja też się nie śpieszyłem. Chociaż każdy jej krok — ze dwa metry, co najmniej…

Po dwóch-trzech minutach krew zaczęła krążyć szybciej po moich biednych naczyniach krwionośnych, i już się przymierzałem, żeby podejść do drzwi i wyłamać kraty, kiedy moją uwagę przyciągnął widok za oknem.

Okno mojej celi znajdowało się na piętrze i wychodziło na mały zakurzony placyk, otoczony niskimi komórkami i składzikami, gdzieniegdzie połączonymi murem z cegły. Na placyku znajdowało się kilka osób, zajmujących się dziwnym, na pierwszy rzut oka, zajęciem. Ludzie ci byli uzbrojeni w miecze i topory na długich rękojeściach, walczyli ze sobą, a krępy garbus z głową wrośniętą w szerokie ramiona, trzymając w ręku długi kij, okrzykami i tym właśnie kijem kierował pojedynkami. Nieopodal stał pan Achmet w przeraźliwie jaskrawym ubraniu, jakby udawadniający wszystkim, że ma prawo czy też odwagę łamania wszystkich prawideł sponsorów.