Выбрать главу

Chciałem go zawołać, ale walka trwała i głośne okrzyki spoconych wojowników i tak zagłuszyłyby moje krzyki.

Kiedy podszedłem do drzwi uświadomiłem sobie, że trafiłem do studia filmowego, gdzie kręcą filmy dla telewizji, a walczący — to aktorzy, ćwiczący sceny ze starych wojen.

Pchnąłem drzwi. Nie otworzyły się.

Zdziwiłem się — po co ktoś miałby mnie zamykać? Przecież nie planuję niczego złego.

Drzwi były jednak zamknięte.

Zastukałem w nie. Ale to też nie pomogło.

Zacząłem walić w drzwi pięściami, a wtedy z zewnątrz ktoś krzyknął coś, a potem, klnąc przeraźliwie w drzwiach pojawił się podobny do rozzłoszczonej małpy człowiek z pistoletem w ręku.

— Czego chcesz?

— Chcę wyjść — powiedziałem. — Już się obudziłem!

— Obudził się? — szczerze zdziwiła się małpa. — Obudził?

Strażnik nijak nie mógł zrozumieć o co mi chodzi. Wydaje mi się, że chyba zamierzał mnie zastrzelić, dlatego że gdy w jego oczach pojawiło się coś jak zrozumienie, to jednocześnie towarzyszył temu ruch lufy pistoletu. Lufa unosiła się, póki nie dźgnęła mnie w pierś.

Na moje szczęście na korytarzu rozległy się szybkie kroki.

— Co się tu dzieje? — zapytał pan Achmet.

— Hałasuje mi tu — poskarżył się strażnik.

— Wytrzymasz — powiedział Achmet. — A pan, sir, czego potrzebuje?

— Chcę wyjść — powiedziałem.

— Jak się czujesz? — zapytał Achmet.

— Można wytrzymać.

Postanowiłem się nie skarżyć. Achmet miał takie kłujące czarne oczy, że nie było sensu się przed nim użalać. Nawet moje mizerne doświadczenie życiowe podpowiadało mi, że ten człowiek nie potrafi nikogo żałować. W naszej kapciorze dla pupili był jeden z takimi oczami. Pogryzł pana, zadusił żabczaka, a potem go pochwycili po nagonce z helikopterów…

— Jestem zadowolony.

— Bałem się, że będziesz się mazał — powiedział pan.

— Nie jestem mazgajem. Po co mnie pan tu przywiózł? Gdzie pani Markiza?

— Nie znam żadnych markiz, baronowych i hrabin!

— Ale Łysy obiecał…

— Jaki Łysy?

— Ten co mnie przywiózł!

— I sprzedał cię mi za sto dwadzieścia marek.

— Mnie? Sprzedał? Po co?

— Widocznie potrzebował pieniędzy.

— Ale czy człowieka można sprzedać?

— Jeśli znajdzie się kupiec…

Achmet nie żartował, mówił serio. Stał w progu celi i spokojnie, cierpliwie wyjaśniał. Zresztą Achmet. nigdy się nie gorączkował — w jego niebezpiecznym fachu nie wolno się podniecać. Ale tego dowiedziałem się znacznie później.

Miał twarz wąską, jakby ściśniętą z boków, tak że nos wystawał zbyt daleko do przodu, a skórę twarzy miał tak opaloną, że była ciemniejsza od zębów i białek oczu. Poza tym miał wąsy — nigdy wcześniej nie widziałem, żeby człowiek miał takie wąsy. Czarne, ze zwisającymi końcami. Przypominał czarnego suma. Ale bardzo ruchliwego, śliskiego i zręcznego.

— Po co mnie pan kupił? — zapytałem.

— Żebyś był taki, jak oni. — Wskazał brodą okno, nie wątpiąc, że już przez nie wcześniej wyglądałem. — Odważny i silny. Idź z nim. — Wskazał strażnika. — Pokaże ci, gdzie są umywalnie i tak dalej. Potem przyjdziesz na podwórze. Jasne?

— Jasne — powiedziałem. — Ale Łysy nie powinien był mnie panu sprzedawać?

— Nie wiem, co powinien, a czego nie. Ja go widziałem dopiero drugi raz w życiu.

— On jest nieuczciwy! Kazano mu zawieźć mnie do Markizy!

— A co to znaczy — uczciwość? — Zdziwił się Achmet, a strażnik roześmiał się, zahuczał niskim głosem. Myślałem, że zaraz zacznie bębnić owłosionymi pięściami po swojej klatce piersiowej.

Achmet objął mnie za ramię i poprowadził do wyjścia z celi.

— Nie zwracaj uwagi na takie życiowe drobiazgi — mówił, a jego złote zęby odbijały światło lamp z korytarza. — Masz szczęście, że znalazłeś się u mnie. Czy wolisz harówę w fabryce słodyczy?

— Nie, nie wolę — przyznałem.

— No widzisz, jak się dobrze składa! Ja, na przykład, nie znoszę zapachu sprawianych pełzaczy.

— Zupełnie się z panem zgadzam — powiedziałem. — Nie ma tam czym oddychać. Wcześniej nawet mnie wiedziałem, że sponsorzy jedzą mięso.

— To wszystko jest proste — żaby jedzą sobie podobnych, a nam kitują, że są wegetarianami.

Odruchowo obejrzałem się — czy ktoś nie słyszy. Achmet zauważył ten odruch, uśmiechnął się, przepuścił mnie pierwszego przez drzwi.

Zapadał zmierzch. Zmrok powoli zalewał podwórze podobne do podwórza twierdzy; co prawda ściany jej nie były wysokie, a wrota miały kraty i widać przez nie było łąkę i las, nad którym widniał kawałek seledynowego zmierzchającego nieba.

Ludzie, których umownie nazwałem aktorami, przestali się bić i stali wpatrując się w nas.

— Chłopcy — powiedział Achmet — przedstawiam wam nowego. Chcecie pieśćcie go, chcecie — bijcie, byle kości nie pogruchotać, słyszycie, gadziny? On — to moja forsa. I żeby mi nie było tak, jak was znam: budzimy się rano, a facia nie ma. A gdzie jest?

Wojownicy zarechotali głośno, zginali się w pół ze śmiechu, a Achmet krzyczał — wyraźnie grając jakąś rolę:

— A facia, odpowiadają moi chłopcy, zjadły myszki!

Prostacki rechot żołnierzy spowodował, że poczułem się bardzo niewyraźnie. W końcu, rozumiałem to dobrze, wszystko to, co się tu teraz dzieje, odnosi się do mnie.

Moje najgorsze obawy zaczęły się sprawdzać już po kilku minutach.

Klown Achmet w milczeniu obserwował, jak wojownicy oddawali broń kwadratowemu garbusowi, w olbrzymich paluchach którego miecze i kopie wydawały się być szpilkami, Garbus oglądał broń i przekazywał dwóm nagim niewolnikom, którzy stali za jego plecami. żołnierze już zapomnieli o mnie, rozmawiali między sobą, niektórzy poszli pod prysznic, inni najpierw oczyszczali swoją skórę z potu i pyłu specjalnymi skrobaczkami.

— Prupis — powiedział Achmet. — Zajmiesz się nowym?

— A gdzie go dać? — zapytał garbus.

— Połóż na pryczę Ormianina — powiedział klown Achmet. Dopiero teraz, w resztkach słonecznego światła zobaczyłem, że ma pomalowaną twarz — oczy podkreślone tuszem, podczernione brwi, na policzki nałożone rumieńce. czyżby wszystko mu było wolno?

— Nie warto — powiedział kwadratowy Prupis — chłopaki nie będą zadowolone. Jeszcze nie minął tydzień od śmierci Ormianina.

— Wyjaśnij, że nie mamy innej wolnej pryczy.

— A oni go zatłuką.

— Jak da się zatłuc, to znaczy, że do niczego by mi się nie przydał.

Rozumiałem, że mowa idzie o mnie, i jednocześnie nie mogłem tego pojąć. Czy ja zrobiłem coś złego tym ludziom?

Stałem ze spuszczonymi rękami i oczekiwałem rozwoju wypadków.

— Pójdziesz się myć? — zapytał Prupis.

— A mogę?

— Jeśli tylko nie jesteś zarażony.

— Skąd! Przecież oglądał mnie lekarz!

— Lekarz? — zdziwił się Prupis. — Gdzieś ty znalazł lekarza?

— W domu — powiedziałem.

— Cuda-wianki — powiedział Prupis. — Co to za dom taki?

— Uciekłem — powiedziałem. — A potem mnie tu przywieziono.

— Aha, słyszałem — zgodził się Prupis.

Kiwając się na pałąkowatych nogach, niemal dotykając koniuszkami palców ziemi, skierował się pod prysznic. Poszedłem za nim.