Chciałem wierzyć w dobroć i poczucie sprawiedliwości Prupisa. Człowiek powinien zawsze mieć nadzieję. Ostatnio tak często traciłem nadzieję, że byłem już tym śmiertelnie zmęczony i gotów byłem pójść na skraj świata za dowolnym człowiekiem, który obieca przynajmniej: „Nie będę cię bił!”.
Prysznic był podzielony na kabinki bez drzwi — Prupis wskazał mi pierwszą z brzegu. Wodą był gorąca, na drewnianej półeczce przybitej do ściany leżał kawałek mydła — dawno już nie widziałem mydła. Wykąpałem się starannie. Prupis czekał na mnie. Kiedy wyszedłem powiedział:
— Ale długo.
Podał mi czystą ściereczkę, żebym się wytarł.
— Byłem brudny, po tej fabryce słodyczy.
Ale Prupis nie wiedział, co to fabryka słodyczy.
— Opowiesz mi potem — machnął niedbale ręką.
Poprowadził mnie do parterowego budynku — w jakiś sposób budynek był podobny do piwnicy, w której z Irką spędziliśmy dwa dni, ale tutaj nie było prycz, tylko łóżka. Były zaścielone szarymi kocami, przy każdym łóżku — szafka, a ściany przy wezgłowiach były pokryte rysunkami. Albo przedstawiały wojowników, albo gołe kobiety — to zależało od gustu moich współmieszkańców.
Wiedziałem, że ucieknę stąd, i to możliwie szybko. Chciałem zobaczyć Irkę, a poza tym niepokoiła mnie ta nowa „piwnica” — panował w niej zapach okrucieństwa. Czułem to wyraźnie: budynek i podwórze były przesiąknięte złością i gwałtem.
Prupis przeprowadził mnie przez długą salę, między lóżkami. Niektórzy z wojowników już wrócili do sali — jeden coś cerował, siedząc na łóżku, kilka osób siedziało przy długim stole, stojącym między rzędami łóżek…
Prupis doprowadził mnie do łóżka przy ścianie i powiedział:
— Tu będziesz spał.
Potem popatrzył na mnie, obmacał moje spodnie ze zgrzebniny, i zapytał:
— Nosiłeś kiedy prawdziwe ubranie?
Żylasty chudy i smagły człowiek, siedzący na łóżku obok, powiedział:
— Przecież to leśny, dzikus. Po co mu spodnie w lesie?
Roześmiał się ze swojego dowcipu, co poniektórzy przy stole zawtórowali mu.
Zza stołu podniósł się ciężki wąsaty mężczyzna z czołem zeszpeconym wypukłą szramą i powiedział:
— Master, nie chcemy, żeby on spał na pryczy Ormianina.
— Pan Achmet kazał — powiedział Prupis, w widoczny sposób skonfundowany słowami wąsacza. — Mówiłem mu — nie minął tydzień, a on kazał położyć go tu.
— Pięć dni — powiedział żylasty smagły sąsiad. Zobaczyłem teraz. że ma skośne czarne oczy.
— Ja tam nie mam nic do gadania — powiedział Prupis. — A wy sobie róbcie, co chcecie.
Potem odwrócił się do mnie:
— Przypomnij mi jutro, dam ci prawdziwe spodnie.
Odszedł, a ja popatrzyłem na pozostałych mieszkańców pokoju. Po prysznicu wszyscy przebrali się — i, co dziwne, okazało się, że mają nie tylko spodnie, niektórzy szerokie, luźne, a inni wąskie, skórzane, ale jeszcze i koszule albo kurtki, — tu nikt nie zwracał uwagi na zakazy sponsorów. Oczywiście trzeba będzie spytać o to sąsiadów, ale rozumiałem, że teraz im mniej zwracam na siebie ich uwagę, tym lepiej.
Podszedłem do pryczy, była teraz moja. „Jaki Ormianin? — myślałem — Dokąd wyjechał? Może umarł?”
Na pryczy leżał szary koc, w głowach — poduszka nabita sianem. Spodobało mi się — nigdy w życiu nie miałem własnej pryczy. Usiadłem, żeby wypróbować czy miękka.
— A ty, coś się tak rozsiadł? — rozległ się głos. Podniosłem głowę: wąsacz ze szramą wisiał nade mną.
— A no, spadaj z łóżka! Podniosłem się.
— Przepraszam — powiedziałem, — ale pan Prupis powiedział, że tu będę spać.
— Ach, pan Prupis mu powiedział! — z ironią w głosie powtórzył wąsacz.
Szrama na jego czole poczerwieniała. Jednym szybkim ruchem uderzył mnie pięścią w szczękę, a ja, zaskoczony napaścią, upadłem na pryczę.
Nikt nie powstrzymał wąsacza, wszyscy zaczęli się śmiać, jakby oglądali zabawne widowisko.
— Za co? — krzyknąłem.
— A za to! — wąsacz wziął rozmach i kopnął mnie w nogę czubkiem buciora.
Zawyłem z bólu.
— No, na podłogę! — ryknął wąsacz, doprowadzony już do takiego stanu, że mógł mnie zabić.
Spełzłem z łóżka na podłogę, starałem się wczołgać pod nie, ale czarny but dosięgał mnie, zapędzał głębiej. W pył, w ciemność, — bolało, było strasznie. Ale nie byłem niczemu winien! Kiedy wymierza się pupilowi karę, zawsze wiadomo za co! Albo zbiłeś filiżankę, albo ukradłeś jedzenie. Ale tutaj! Za co?
— Zostaw go, Dobrynia — powiedział mój smagły sąsiad, który siedział na sąsiednim łóżku i nie brał udziału w biciu. — On przecież nie wiedział, że Ormianin był twoim druhem. To dziki.
— Dobra — powiedział wąsacz — nie będę na niego tracił czasu. — Ale ty, mózgowiec, uważaj! Spróbujesz położyć się na pryczy Ormianina — zabiję!
— To co mam robić! — spytałem, wyłażąc spod łóżka zakurzony, pokryty pajęczynami. Wyglądałem rzeczywiście żałośnie. Rycerze, którzy wstali od stołu i podeszli bliżej, żeby nacieszyć się bójką, śmiali się ze mnie. A ja byłem bliski płaczu!
— Będziesz spać na podłodze — uśmiechnął się krzywo wąsacz Dobrynia.
Podniosłem się i dopiero wtedy zobaczyłem, że jesteśmy tego samego wzrostu. Ale on był przerażający, a ja — ja w nikim nie budziłem strachu.
— A teraz — powiedział Dobrynia, uśmieszek nie schodził z jego chamskiego pyska — pocałujesz mnie w rękę. Masz!
Wyciągnął do mnie nadgarstek, i żeby rozśmieszyć wszystkich wygiął go do góry jak kobieta. Ręka podpełzła do mojej twarzy; paznokcie były połamane, pod nimi czarny brud.
— No!
I wtedy ugryzłem go w dolną część dłoni. Zrobiłem to odruchowo. Sam się wystraszyłem — wiedziałem, że teraz nie będzie dla mnie zmiłowania.
Rozległ się rozpaczliwy lament Dobry ni.
— Przegryzł mi rękę! Jadowity jest, tak? Ach ty, draniu!
Rzucił się na mnie jak huragan, teraz już wiedziałem, że nikt mnie nie uratuje — ukryć się przed nim pod pryczą nie zdołam. I zacząłem oddawać.
Z początku oddawałem bezmyślnie, na oślep, starając się tylko uniknąć ciosów, ale ból i poczucie krzywdy zmusiły mnie do odskoku i stopniowo zacząłem kojarzyć co do czego. Co więcej, udało mi się uniknąć prostego sierpowego i uniknąwszy, strzelić go w podbródek tak, że zawył i na moment przestał mnie bić, bo złapał się za szczękę.
A ja zupełnie się rozbestwiłem — przeszedłem do ataku. Oczywiście, nie miałem takiego doświadczenia, a wszystkie moje dotychczasowe bójki były bójkami z innymi pupilami, i zazwyczaj rozdzielali nas właściciele, ale mimo wszystko zupełnym nowicjuszem w bójkach nie byłem. A oprócz tego, byłem sporo młodszy i bardziej zwinny niż Dobrynia.
Bałem się, że pozostali rycerze rzucą się na mnie i zaduszą, ale oni otoczyli nas szerokim kręgiem i obserwowali naszą bójkę, jak walkę dwóch kogutów, z krzykami, dopingującymi odgłosami. Wkrótce okazało się, że mam swoich zwolenników, czego dowiadywałem się z okrzyków, następujących po każdym moim udanym ciosie.
Doszedłem do siebie i przekonałem się, że nadążam z odskokiem lub unikiem, do czego Dobrynia okazał się zupełnie niezdolny. Kilka razy w ten sposób udało mi się odczuwalnie go trafi_, podczas gdy jego młoty nie trafiały celu.
Miał rozbity nos, z wargi sączyła się krew. Trafiłem go w oko i, nie bez złośliwości, pomyślałem, że mu spuchnie.